,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tle poranka cała ta scena przypominała surrealistyczny obraz. Gardiner zatrzymał samochód za jednym z wozów tele- wizyjnych. 117 - Musi pani wejść do środka i odszukać dyrektora - wyjaśnił. - Ja mam za zadanie pozostać na zewnątrz i prze- ciwdziałać panice. %7łyczę powodzenia! Zmierzając w stronę wejścia, Marissa wydobyła z kieszeni swą kartę identyfikacyjną. Okazała ją jednemu z polic- jantów, który jednak musiał zawołać dowodzącego sier- żanta, aby upewnić się, czy może ją wpuścić. Słysząc nazwę CKE, grupka reporterów otoczyła Marissę, żądając oświad- czenia z jej strony. - Nie jestem zorientowana w sytuacji - broniła się, czu- jąc napór żądnych sensacji dziennikarzy. Z wdzięcznością przyjęła pomoc policjanta, który odsunął od niej reporterów i wpuścił ją przez jedną z umieszczonych przed wejściem ba- rykad. Na nieszczęście, wewnątrz szpitala panował jeszcze więk- szy chaos. Główny hol był nabity ludzmi, którzy natych- miast rzucili się ku Marissie. Najwyrazniej była jedyną oso- bą, która w ciągu kilkunastu godzin weszła do szpitala. Otoczyli ją pacjenci w piżamach i szlafrokach, jednocześ- nie wykrzykujący pytania i domagający się odpowiedzi. Proszę! - rozległ się czyjś głos na prawo od Maris- sy. - Proszę mnie przepuścić! - Przysadzisty mężczyzna o krzaczastych brwiach przepychał się w jej kierunku. - Do- ktor Blumenthal? Tak - odparła z ulgą. Mężczyzna ujął ją pod ramię, nie zwracając uwagi na to, że niosła walizkę i teczkę. Przecisnąwszy się przez tłum pac- jentów, wepchnął Marissę za drzwi, które zaraz za sobą za- mknął. Znalezli się w długim i wąskim korytarzu. - Ogromnie mi przykro z powodu tego zamieszania - przeprosił. - Nazywam się Lloyd Davis, jestem dyrektorem tego szpitala. Jak pani widzi, mamy tu pewne oznaki paniki, z którą musimy sobie radzić. Marissa podążyła za Davisem do jego biura. Weszli przez boczne drzwi, gdyż, jak zauważyła Marissa, główne były za- barykadowane od wewnątrz za pomocą krzesła, co zrodziło refleksję, iż określenie "pewne oznaki paniki" było przesad- nym eufemizmem. 118 - Personel chciałby z panią porozmawiać - oznajmił Davis, po czym odebrał z rąk Marissy bagaż i postawił go przy biurku. Oddychał ciężko, jakby wysiłek spowodowany wykona- nym przy tym skłonem, wyczerpał go do cna. - A co się dzieje z pacjentami z podejrzeniem o Ebo- lę? - spytała Marissa. - Będą musieli trochę poczekać-Davis pokazał jej ges- tem, że mają wyjść z gabinetu. Izolacja pacjentów ma bezwzględne pierwszeństwo przed wszelkimi innymi działaniami - upierała się Ma- rissa. Wszyscy są odpowiednio izolowani-zapewnił ją Da- vis. - Zadbał o to doktor Weaver. - Nieznacznie popy- chał Marissę do wyjścia. - Rzecz jasna, spełnimy wszelkie dodatkowe polecenia, które zostaną wydane, ale w tej chwili musi pani porozmawiać z personelem szpitala zanim stanę w obliczu otwartego buntu. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - zauważyła Marissa. - Zaniepokojeni pacjenci to jedno, a rozhistery- zowany personel to zupełnie coś innego. Davis zamknął drzwi gabinetu i poprowadził ją wzdłuż korytarza. Wiele osób jest przerażonych myślą o przymusowym pobycie w szpitalu. Ile nowych przypadków zanotowano od czasu zawia- domienia CKE? Szesnaście. Nikt więcej z personelu; wszyscy nowi to członkowie programu Medica. Oznaczało to, że wirus rozwinął się już w drugiej generacji, rozprzestrzeniony przez pierwotnie zainfekowanych leka- rzy. Stało się podobnie jak w poprzednich dwóch epide- miach. Marissa sama wzdrygała się na myśl o zamknięciu w budynku, w którym panował rozszalały wirus, jednocześ- nie zaś zastanawiała się, w jaki sposób może podnieść na duchu przerażony personel. Przy takim stopniu zarazliwości wątpiła, czy uda im się zahamować rozprzestrzenianie się choroby, jak to miało miejsce w Los Angeles i St. Louis. 119 A przecież horror, jaki nastąpiłby po przedostaniu się Eboli poza szpital, przekraczał ludzką wyobraznię. - Czy któraś z osób pierwotnie zarażonych została w ostatnim czasie napadnięta i pobita? - spytała Marissa, częściowo po to, by odwrócić swoje myśli od mrocznej per- spektywy, częściowo zaś licząc na pozytywną odpowiedz. Davis tylko spojrzał na nią i uniósł brwi, jakby miał do czy- nienia z wariatką. Jego zdaniem to pytanie nie zasługiwało na odpowiedz. To tyle, jeśli chodzi o tę teorię, pomyślała Marissa, przypominając sobie reakcję Ralpha. Stanęli przed zamkniętymi drzwiami. Davis wyciągnął klu- cze i wprowadził Marissę do niewielkiej sali, która mieściła około stu pięćdziesięciu osób. Marissa dostrzegła, że wszystkie miejsca były zajęte, a z tyłu, za ostatnim rzędem, stało jeszcze sporo ludzi. Salę wypełniał gwar prowadzonych rozmów. Wszystkie ucichły jak nożem uciął, gdy zbliżyła się do podium, czując na sobie wzrok wszystkich zebranych. Z krzesła stojące go na podium podniósł się na jej widok wysoki, zdumiewająco chudy męszczyzna i uścisnął jej dłoń. Davis przedstawił go jako doktora Guya Weavera, z którym rozmawiała już przez telefon. - Doktor Blumenthal - rozpoczął Weaver niskim, głę- bokim głosem, kontrastującym z jego figurą - nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że panią widzę. Marissa pomyślała, że chyba wzięli ją za kogoś innego. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|