,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
detektyw. Trzeba się z tym pogodzić. - Nigdy! - mruknęła mama, wąchając paczkę herbaty, która powinna pachnieć miętą. - Co za marne produkty sprzedają w tym naszym supermarkecie. Zwietrzała herbata! Jutro zrobię im awanturę! Tylko Bob Andrews obgryzał paznokcie, co samo w sobie stanowiło ewenement. Bob był niezmiernie wrażliwy na punkcie własnego wyglądu. Koledzy w szkole śmiali się, że mógłby występować w reklamie proszku do prania, pasty do zębów i szamponów przeciw łupieżowi. - Gdzie jesteście, do diabła? - mruczał, po raz kolejny odkładając słuchawkę. Telefon w Kwaterze Głównej milczał jak zaklęty. W domu też ich nie było. - Coś mi się tu nie podoba! Powinniście zostawić jakąś wiadomość. Choćby znak! O dziesiątej wieczorem nie wytrzymał. Pomimo gromkich sprzeciwów rodziców wsiadł na rower, by udać się do gmachu Building Beach Company. To miejsce mieli przecież rano spenetrować obaj detektywi. Nocny portier z trudem dał się wywołać z dyżurki. - O co chodzi? - burknął. Był jeszcze bardziej zasuszony i zgrzybiały, niż kiedy go odwiedzili w domu. - O dwóch detektywów, moich kumpli. Weszli do tego budynku rano i dotąd... dotąd z niego nie wyszli! Portier spojrzał na zegar wiszący w holu. - Chłopcze, jest dziesiąta trzydzieści! Nikogo tu już nie ma. - A jeśli coś im się stało? Jak panu Morrisonowi? - Bob walczył z lenistwem i brakiem wyobrazni staruszka. - To zawiadom policję. Niech ich szukają. - A... - zająknął się na moment - jeśli policja znajdzie dwa trupy? Pan będzie odpowiadał! Grohman otworzył usta. Ale żadne słowo nie uleciało spomiędzy sztucznych szczęk. - Wpuści mnie pan? Chcę tylko pojechać na szóste piętro. Zobaczyć, czy nie zostawili jakichś znaków. Staruszkowi najwyrazniej znudziło się wysłuchiwanie opowieści Boba. Już chciał zamknąć szklane drzwi, gdy nagle skądś z góry, z dachu, poleciały odłamki szkła, rozpryskując się na chodniku. Bob, korzystając z zamieszania, pchnął ramieniem drzwi i staruszka. Kiedy już był w środku, wrzasnął: - Widzi pan? Coś się tu dzieje! Ktoś stłukł szybę. A to już pana obciąża! - Dzwonię na policję! - mruknął Grohman wystraszony. - Ty jedz na górę! Bob nie dał się dwa razy prosić. Szybkobieżna winda wywiozła go na szóste piętro. - Szli do Morrisona. Stąd zacznę sprawdzać - mruczał, czując, jak skóra cierpnie mu na plecach. W budynku panowała kompletna cisza. Podłoga wyłożona linoleum lśniła w świetle palących się lamp. Biuro Staną Morrisona, zamknięte na głucho, wskazywało, że nikt tam nie wchodził. Rozglądając się uważnie, mijał kolejne drzwi prowadzące do innych pomieszczeń. Nagle zmartwiał. Zatrzymał się w pół kroku. Kilka razy głęboko odetchnął i dopiero potem przykucnął. - Tak! - krzyknął, aż echo poszło pustym korytarzem. - Byli tu! Na białym lakierze, tuż pod klamką, widniała jak byk, narysowana zieloną kredką, siódemka . Ich znak ostrzegawczy. Bob westchnął głęboko. Nie miał w zwyczaju mówić głośno do siebie, ale tak mu się w tej chwili lepiej myślało. - Zielona kredka. Znak Pete'a. Wchodzę. Skrzypnęły drzwi do pomieszczenia gospodarczego. Panował tu zdecydowanie większy bałagan, niż to było konieczne. Dwa przewrócone wiadra, z których wyciekła odrobina brudnej wody. A w szarej, mokrej plamie wyrazny odcisk adidasa. To Pete! Ma ścięte ze starości obcasy. I mało wyrazne rowki na podeszwach. Zlad skierowany do przeciwległych drzwi! Bob, jak rasowy pies zwiadowczy, prawie sunął nosem nad podłogą. Są wiadra, nie ma szczotek. Wzięli je ze sobą? Po co? Nie ma też śladów butów Jupitera. Jego stopy są mniejsze! Spróbował otworzyć drzwi na wprost. Poddały się łatwo. Wszedł na schody ewakuacyjne, uważnie badając stopnie. Nikły ślad mokrego adidasa prowadził w górę. Na ostatnim, dziesiątym piętrze dostrzegł klapę z zasuniętą sztabą. Tu trop się kończył. Wyglądało to tak, jakby na ślad adidasa nałożyły się inne buty. Ale nie sportowe. Raczej sandały o szerokich obcasach. Bob zbliżył się do klapy. Wydawało mu się, że słyszy hałas. Coś o coś waliło. Szarpnął żelazną wajchę. Ani drgnęła. - Hej, jest tam kto? - wrzasnął z całych sił. - Tu Bob! Za płytą zapanowała cisza. - Trzeci Detektyw? - głos brzmiał głucho i dochodził jakby z wnętrza studni. - Ja! Co się stało? - Ktoś nas zamknął. Na razie udało nam się tylko stłuc szklaną szybkę z dachu. Wezwij pomoc. Bob usłyszał hałas na schodach. Wychylił się przez poręcz, by zobaczyć zdyszanego nocnego portiera, za którym biegło trzech członków straży pożarnej miasta Rocky Beach. - Tu są! - wrzasnął Bob. - Ktoś ich zamknął! Przez następne dwadzieścia minut szczęśliwi i zmęczeni detektywi odpowiadali na niezbyt inteligentne pytania strażaków. - Wiecie, kto was zamknął? - człowiek w kasku był zadowolony, że sikawki i drabiny czerwonego wozu okazały się zbyteczne. - Skądże! - wzruszył ramionami Pete. - A co tam robiliście? - staruszek Grohman nie dawał za wygraną. - Przez was straciłem pół godziny, by się dodzwonić na komisariat. - Pewnie Mat Wilson chrapie w swoim łóżku! - warknął Jupiter Jones. - Lawsona też nie było? Strażacy nie mieli najlepszego mniemania o miejskiej policji. Może dzięki temu przestali się dopytywać o szczegół. Nie lubili być wzywani do zdejmowania papug z drzew w przydomowych ogródkach lub wyciągania spasionych kotów z rur kanalizacyjnych. Dzisiejsze wyzwolenie dwóch chłopaków z pułapki miało, bądz co bądz, większy ciężar gatunkowy. - Mój ojciec napisze o was w Los Angeles Sun - Bob wyciągnął dłoń. - Jest reporterem. Strażak pokiwał głową. - Dobra, chłopaki, walcie do domu. A pan, panie Grohman, niech na przyszłość wzywa ślusarza zamiast strażaków. Choć trzeba przyznać, że do nas było najbliżej. Jesteśmy sąsiadami. Trzej Detektywi opuszczali Building Beach Company w nie najlepszych nastrojach. Bob spokojnie relacjonował sposób swego dotarcia do uwięzionych. - Gdyby Pete nie wlazł w kałużę, nigdy bym się nie domyślił, gdzie jesteście! - kończył. - A znak znalazłeś bez trudu? - spytał Jupiter, zapalając silnik starego forda. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|