,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mój mózg nagle skojarzył, o co chodzi z tym dzwonieniem, obudziłem się i chwyciłem słuchawkę. - Halo? - wykrztusiłem, równocześnie sprawdzając językiem, czy ciągle jeszcze mam zęby. - Tu Rutherford. Dostałem twoją wiadomość. Mam nadzieję, że nie dzwonię za wcześnie. - Ależ nie - zapewniłem, unosząc się na łokciach i przecierając twarz dłonią. - Piszę na nowo jeden rozdział, z którym mam kłopoty. W czym mogę pomóc? - A to nie ja powinienem tak spytać? Powiedziałeś, żebym zadzwonił do ciebie, jak tylko dostanę wiadomość. Masz dziś coś przed południem? - Och! Tak. - Podrapałem się po głowie i stłumiłem ziewnięcie. - Tak powiedziałem. Przepraszam, Rutherford. Trochę mi się poplątało. - Moment - rzucił. Wyobraziłem go sobie, jak sprawdza w kalendarzu. - Na chwilę mogę się spotkać. O co chodzi? - O kolejną przysługę - odparłem. - Na początek wystarczy twoja sekretarka, ale miałem nadzieję, że potem przyszedłbyś do mnie i odwiedził ze mną kogoś. - Nielsa van Zandta? - Tak się składa, że nie. Chodzi mi o tego ochroniarza, który był wtedy na służbie razem z Robertem Wolkersem. Mówiłeś, zdaje się, że nazywał się Rijker. - Znasz adres? - Do tego właśnie potrzebuję twojej sekretarki. W książce telefonicznej go nie ma. - Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Odezwę się. I rzeczywiście odezwał się, nim minęła godzina. Tylko że nie takich wiadomości się spodziewałem. Okazało się, że w najbliższej przyszłości żaden z nas nie porozmawia z Louisem Rijkerem, bo według sekretarki Rutherforda nie żył już od dwóch lat. To zresztą świetnie tłumaczyło, dlaczego nie mogłem go znalezć w książce telefonicznej Amsterdamu. Był to prawdziwy cios, bo tylko Rijker znajdował się w okolicy szlifierni van Zandtów w chwili kradzieży. Pozostawał jednak jakiś promyk nadziei: Rutherford miał adres jego matki. - Mieszka na Apollolaan. W starej dzielnicy południowej. - Nie dałoby się, żebyś poszedł ze mną? - Dałoby się - powiedział z całym entuzjazmem, jaki można kupić za sześć tysięcy w używanych banknotach. Z Rutherfordem spotkałem się przed parterowym domkiem z czerwonej cegły z oknami o dwuwarstwowych szybach, zasłoniętych w dolnej połowie nieprzezroczystą folią. Pewnie folia została tam umieszczona, by przeszkodzić wścibskim w zaglądaniu do środka, choć sens tego zabiegu nieco mi umknął, gdy w drzwiach frontowych z utwardzanego PCW zobaczyłem klapkę dla kota. Jej rozmiary kazały mi domyślać się kiciusia wielkości średniego wilczura. Tak czy inaczej otwór był ogromny, więc ktoś niezbyt duży nie miałby najmniejszych kłopotów z wsunięciem przezeń głowy i ręki, a zatem i z otwarciem drzwi od wewnątrz. W dodatku nawet jeżeli drzwi były zamknięte na klucz, klucze pewnie dla wygody wisiały gdzieś blisko, tylko czekając, by spełnić swą powinność. Oczywiście to wszystko nie miało tak naprawdę większego znaczenia, bo jedynym wyczynem, jaki na razie planowałem, było stanąć przed drzwiami i przycisnąć dzwonek. I czekać. Czekać. Popatrzyłem na Rutherforda. - Jesteś pewny, że to dobry adres? - Oczywiście. Ale może trzeba było najpierw zatelefonować? - Może - przyznałem i odwróciwszy się twarzą do drzwi, zacząłem lekko tupać w betonowy próg. - To może zadzwoń jeszcze raz - zaproponował Rutherford. - A to nie będzie niegrzeczne? - Dlaczego zaraz niegrzeczne? Może po prostu nie usłyszała. Skinąłem głową. - Słusznie - zgodziłem się. - Zaryzykuję. I zaryzykowałem. Tym razem przyciskałem dzwonek znacznie dłużej, tak by nie dało się go nie usłyszeć. Gdy wreszcie puściłem, cisza wydawała się tak nie na miejscu, że miałem pokusę zadzwonić znowu, byle tylko wypełnić czymś tę nagłą pustkę. %7łeby tego nie zrobić, skrzyżowałem ręce na plecach i zacząłem kołysać się na piętach, a potem znów spojrzałem na tę cholerną klapkę. Mogłem się założyć, że zmieściłby się przez nią nawet Rutherford - a to najlepiej świadczyło, jakim była zagrożeniem. W końcu facet miał łeb jak balon meteorologiczny. - Może powinniśmy przyjść kiedy indziej - stwierdził, unosząc w górę okrągłe ramiona. - Chyba masz rację. Tylko że wcale jej nie miał. Bo właśnie w chwili, gdy zaczęliśmy się odwracać, by odejść, za dwoma słupkami z luksferów po obu stronach drzwi przesunął się jakiś cień. Potem usłyszałem szczęk klucza w zamku i stanąłem twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku. W jednej ręce trzymała talerz zjedzeniem, w drugiej widelec z resztkami jakiegoś sosu. Miała na sobie barwny, plastikowy fartuch, a jej grube, siwiejące włosy były zaczesane do tyłu w praktyczny, choć mało stylowy koński ogon. - So - powiedziała, przeciągając to słowo i zawieszając nad nami owo o chyba na całą wieczność. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|