,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wzrok Gordona szukał czegoś na suficie. - Pewno. Kawał grosza. Tylko, jeżeli ta waza jest więcej warta? Gość coś za bardzo się do niej pali... - Stop - lokaj strzelił palcami. - Marzenia dobre dla poety. My musimy myśleć trzezwo. Więcej czy nie więcej to nie ma znaczenia. Nie masz chyba zamiaru ciągnąć kruchego czerepu wysokości półtora metra? Aadnie byśmy wyglądali. Daje forsę, to brać. Jak myślicie - przymrużył oczy - czy ten gość przywiózł ze sobą dużo gotówki? Bo gdyby... Suchy śmiech Gordona przeciął dalsze słowa. - Daj spokój, Jim. Teraz dla odmiany ty zaczynasz marzyć. Kto by tam woził gotówkę. Jak by przyszło do czego, zostałbyć z książeczką czekową w garści. - O! Czek? - wargi Jima wykrzywił grymas powątpiewania. - Cóż z tego, że czek? Jeden z nas pojedzie do miasta, by go zrealizować. Przeczekamy z wydaniem wazy. To nasze prawo. A pózniej niech sobie szuka wiatru w polu, gdy mu tę wazę odbiorą... - A jak tam z otworzeniem kasy? - wtrącił sekretarz. Jim wygładził starannie załamanie spodni. - Chyba można użyć zupy... - Nonsens - zaprotestował ostro Gordon. - Gdybyśmy chcieli używać zupy, nie byłbyś nam w ogóle potrzebny. To potrafiłby każdy z nas. Ale nie możemy ryzykować zniszczenia zawartości... Nie mówiąc o wazie... Rozprysnęła by się na pewno w tysiąc kawałków i nikt by nie dał nawet złamanego szeląga. Zapomniałeś już jak ci wyszło ostatnim razem? Jim robił wrażenie zakłopotanego. - Nie moja wina. Czy mogłem przypuszczać, że papiery będą leżały na samym brzeżku? - Tu też nie wiesz jak leżą. Leń jesteś, ot i wszystko. Jeszcze nie zabrałeś się porządnie do roboty... - Jak to? - zaprotestował. - Próbowałem... Gordon wydął lekceważąco wargi. - Wam się zdaje, że do szyfrowego zamka z alfabetem wystarczy haczyk od butów... Sekretarz popatrzył na niego zezem. - Mówiłeś, że tobie wystarczy - podkreślił z naciskiem. - Czyżbyś się tylko chwalił? - Nie nudzcie - Jim ziewnął szeroko. - Otworzę. - Kiedy? - zapytał Gordon. - Jeszcze dzisiejszej nocy. Przecież się nie pali... Pentham przy każdym słowie wpadał w coraz większe zdumienie. Omal nie gwizdał. Aadna historia. Więc to tak? Rebus wcale nietrudny do rozwiązania. Wystarczy dodać dwa do dwóch. Jednak rezultat tego dodawania wcale go nie zachwycał. Wazę oczywiście diabli wzięli. Kupno w takich warunkach - stłumił westchnienie żalu. - Szkoda gadać! Trudno. Trzeba wziąć nogi za pas i wiać z tej przeklętej wyspy. Tyle zmarnowanego czasu... Dobrze, jeżeli choć wyniesie mniej więcej całą skórę na karku. Zameldować co potrzeba w pierwszym urzędzie policyjnym i sprawa skończona. Niech sobie dalej rozplątują kłębek... No, jazda! - sprężył mięśnie do skoku. Nagle zaszeleściło coś w zaroślach. Buchnęło w uszy wściekłe ujadanie. Płowe cienie dopadły muru. Ledwo zdołał poderwać się w górę. - Cholera - zaklął szeptem. - Molosy. Aadnie bym wyglądał gdybym skoczył. Psy nacierały z zaciętością, hałasując coraz donośniej. Diabli nadali. W oświetlonym pokoju powstał jakiś ruch. Na pewno zwrócili uwagę na ten hałas. Pentham zacisnął wargi. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego nie wystawiono warty na dole. Psy wystarczyły. - Czyjeś pośpieszne kroki w kierunku domu. Lada chwila ktoś wyjrzy. Nie ma co. Przestał się wahać. Powrotną drogę na drugie piętro odbył w tempie o wiele szybszym niż w dół. Siedział już na parapecie, gdy w dole trzasnęło gwałtownie otwierane okno. Jakiś masywny cień wychylił się ryzykownie. Który z nich? Zresztą nie miał czasu do rozwiązywania tego zagadnienia. Ten czy tamten, co za różnica? W każdym razie zdołał dojrzeć refleksy światła w rewolwerowej lufie. Zamknął zakrętkę. Wnioskując z tego, co słyszał, nie groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo. W najgorszym razie straci tysiąc funtów. A i to jeszcze nie wiadomo. Do rana może wpaść do głowy jakiś fortel. Nie jeden, a tysiąc. Wychodził z gorszych tarapatów. Podszedł do łóżka. Właściwie można sobie uciąć małą drzemkę. Tymczasem i tak nie znajdzie żadnego wyjścia. Był piekielnie zmęczony. Przeciągnął obolałe mięśnie. Zasłużył uczciwie na odpoczynek. Zasypiając, spojrzał na stojący pod drzwiami taboret. Muszą potrącić drzwiami, gdyby chcieli otworzyć. Nie zaskoczą go we śnie. Zasnął od razu. I o dziwo: we śnie zamiast krisów i luf rewolwerowych widział fiołkowe oczy na tle popielatych kędziorów. XIII Gordon zajrzał w głąb szuflady. Jedna z dwóch, płonących rubinowych światłem żarówek zgasła. - Zamknął okno - oznajmił. Po chwili zgasła druga. - Teraz położył się do łóżka. Sekretarz cofnął wysuniętą dotychczas poza parapet okienny głowę. - Nareszcie - westchnął z wyrazną ulgą. Niedbale wrzucił do kieszeni marynarki ciężki pistolet. - Mą pan już tego dosyć? - uśmiechnął się Gordon. - No, wie pan, szefie. Wszystko dobrze, żeby jednak człowiek po tylu latach musiał... - zrobił wymowną minę. - No - Gordon podsunął mu skrzyneczkę z cygarami - to już chyba najmniejsze. A kto fukał na nerwy? John wybrał starannie cygaro. - To nie ma nic wspólnego z nerwami. Jednak przyzwyczajenie... Jak by mi skórę z języka zdzierali... Lada chwila obawiam się gafy... Człowiek w liberii lokaja podszedł do biurka. Z zainteresowaniem oglądał umocowane na płytce ebonitu miniaturowe żarówki. - Swoją drogą z tego Liyanga nie lada majster. Nigdy bym go o to nie podejrzewał. - Ani ja - potwierdził Gordon. - Jak mówi był przedtem elektrotechnikiem. Zdolny. Pomysł i wykonanie: wszystko sam. I co najważniejsze - zatoczył okrągłym ruchem ręki wokoło - ani śladu. Na górze też nikt nie wykrył instalacji. Gdyby kiedykolwiek chciał powrócić do poprzedniego zawodu... Lokaj roześmiał się. - Wątpię, by mu się taka zmiana opłaciła... Cicho skrzypnęły drzwi. Weszli dwaj mężczyzni w batikowanych jedwabiach. Szczęknęła stal rzuconych na kanapę krisów. Liyang ziewnął zasłaniając usta dłonią. - Zpi. Przyznać muszę, że nie miałbym nic przeciwko temu, by pójść w jego ślady - podszedł do ukrytej w szufladzie instalacji. - Teraz dla odmiany zadzwoni, gdyby na górze zaszła jakaś zmiana sytuacji - przesunął palcami małą manetkę. - Właśnie podziwialiśmy pańskie urządzenie - zauważył Gordon. - Ba - dodał osobnik w liberii - sir Percy obiecał nawet dać panu zajęcie w tej dziedzinie. Liyang opadł ciężko na fotel. - Bardzo jestem wdzięczny. I kto wie, czy kiedyś nie skorzystam z propozycji. W naszym zawodzie nigdy nic nie wiadomo. Wystarczy jeden nieostrożny krok, by wszystko diabli wzięli. Towarzysz Liyanga wyciągnął wygodnie długie nogi, wspierając plecy o poduszki kanapy... - Nie filozofuj, chłopcze - pogroził mu palcem. - Nie wolno nam rozmyślać o takich możliwościach. Nigdy nie zrobimy fałszywego kroku... Pomyśl, tyle lat i jakoś... Liyang wzruszył ramionami. - Aż kiedyś przyjdzie taka chwila, gdy... Co tu zresztą do filozofowania? Niemal wszyscy z nas przecież kończą w ten sposób. Ocaleć może tylko ten, kto w porę zawróci... Mickey spoważniał. - Miałbyś zamiar? - w pytaniu brzmiał wyrazny niepokój. Zapytany przymknął powieki. Na twarzy jego zastygł wyraz zmęczenia. - Kto wie... Może... i tobie bym radził... Nie jesteśmy już tacy młodzi - odpowiedział sennie. XIV Zwitało już. Penthama wyrwał ze snu odgłos ujadania psów. Otrzezwiał w mgnieniu oka. - Czyżby kogoś dopadły? - wyskoczył jednym susem z łóżka, podbiegając ku oknu. W obłej szarości przedświtu ujrzał olbrzymie zwierzę, podskakujące ku gałęziom jakiegoś drzewa. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|