, A. Maclean Siła strachu 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

naprawdę bardzo zmęczony. Nic nie mogło mi przeszkodzić w ucięciu sobie drzemki.
Zasnąłem. Nim jeszcze straciłem świadomość, odniosłem wrażenie, że wiatr i fala teraz
dopiero porządnie przybierają na sile. Na głębokości przeszło trzydziestu metrów wcale nie czuje
się ruchu fal, albo prawie wcale, ale nie ulegało wątpliwości, że batyskaf buja, choć bardzo
łagodnie. Ukołysało mnie to do snu.
`cp2
Kiedy się obudziłem, na moim zegarku było dopiero wpół do drugiej. Rzecz u mnie
zupełnie wyjątkowa: zazwyczaj budzę się, jakbym miał w sobie budzik, i przerywam sen w chwili
niemal dokładnie zamierzonej. Tym razem mi się nie udało, ale nie byłem tym zaskoczony. Głowa
wściekle mnie bolała, w malutkiej kabinie powietrze było stęchłe. Była to wyłącznie moja wina,
wypływająca z niedbalstwa. Sięgnąłem do przełącznika urządzenia kontrolującego absorpcję
dwutlenku węgla i przekręciłem do oporu. Po pięciu minutach, kiedy zaczęło mi się przejaśniać w
głowie, włączyłem mikrofon i poprosiłem, aby ktoś rozkręcił pokrywę włazu, wbudowaną w
podłogę filara. Mężczyzna nazwiskiem Cibatti zszedł, wypuścił mnie, a po trzech minutach byłem
już z powrotem w tym małym stalowym pomieszczeniu na górze.
- Spózniłeś się chyba? - warknął Vyland. Był z nim tylko Royale (najwidoczniej
śmigłowiec bezpiecznie dokonał także drugiego przelotu), jeśli nie liczyć Cibattiego, który właśnie
zamykał za mną drzwi szybu.
- Chcesz, żeby to cholerstwo kiedyś działało, nie? - powiedziałem poirytowany. - Nie
zajmuję się tym dla przyjemności!
- To fakt. - Jako dyrektor zbrodniczego przedsięwzięcia, nie miał zamiaru nikogo
niepotrzebnie antagonizować. Przyjrzał mi się uważnie: - Co ci się stało?
- Pracowałem cztery godziny bez wytchnienia w ciasnej trumnie - odpowiedziałem kwaśno.
- A poza tym ta rozregulowana aparatura oczyszczania powietrza! Ale teraz już jest w porządku.
- Robisz postępy?
- Cholernie niewielkie. - Uniosłem rękę, gdy jego brew zaczęła się unosić, a na twarzy
pojawił się grymas. - Ale nie z braku dobrych chęci. W batyskafie wypróbowałem każdy kontakt i
obwód z osobna, ale dopiero w ciągu ostatnich dwudziestu minut zacząłem się orientować, co się
właściwie stało.
- No więc, co się stało?
- Stało się to, że twój przyjaciel nieboszczyk, inżynier Bryson, tu zadziałał, ot co. -
Przyglądałem mu się w zamyśleniu. - Czy wybierając się po wydobycie tych skarbów miałeś
zamiar zabrać Brysona ze sobą? Czy też chciałeś zrobić to sam?
- Tylko Royale i ja. Myśleliśmy, że...
- Tak, wiem. Nie było sensu brać go ze sobą. Nieboszczyk dużo nie zwojuje. Musiałeś dać
mu do zrozumienia, że nie popłynie z wami, toteż wiedząc, że nie popłynie, przygotował sobie
piękną zemstę pośmiertną, albo tak mocno cię nienawidził, że schodząc z tego świata, postanowił
zabrać cię ze sobą. Twój przyjaciel przygotował naprawdę bardzo sprytną sztuczkę, tylko że nim
go pochłonęła choroba kesonowa, nie zdążył jej całkowicie wykończyć, toteż silniki są w dalszym
ciągu nie na chodzie. Wszystko tak ustawił, że batyskaf działałby idealnie, poruszałby się w tył i w
przód, w górę i w dół, jak byś sobie tylko życzył... dopóki nie opuściłbyś go na głębokość około stu
metrów. Postarał się, żeby w tym momencie włączyły się pewne regulatory hydrostatyczne. Piękna
robota! - ryzykowałem niewiele, znałem cały bezmiar ich ignorancji w tych sprawach.
- A co wtedy? - zapytał Vyland przez zaciśnięte wargi.
- Wtedy nic. Batyskaf nie byłby nigdy w stanie podnieść się z tych stu metrów. Albo
wyczerpałyby się akumulatory, albo nawaliłaby aparatura regenerująca tlen, co musiałoby nastąpić
po kilku godzinach... No cóż, po prostu byście się udusili. - Popatrzyłem na niego z namysłem. -
Tylko że przedtem jeszcze byście wyli do utraty zmysłów.
Poprzednim razem zdawało mi się, że widziałem, jak Vylandowi rumieniec spływa z
czerstwych policzków, ale tym razem nie ulegało najmniejszej wątpliwości: zbladł, a chcąc ukryć
strach, niezdarnie wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił jednego, ale drżenia palców nie
był w stanie zataić. Siedzący na stole Royale tylko się uśmiechał tajemniczo i w dalszym ciągu
machał nogami, jak gdyby go to wcale nie obchodziło. Nie wynikało stąd bynajmniej, że Royale
był odważniejszy od Vylanda, mogło znaczyć jedynie, że po prostu niedostaje mu wyobrazni.
Jeżeli istnieje taki luksus, na który nie może sobie pozwolić zawodowy morderca, to właśnie
nadmiar wyobrazni: musi przecież żyć z samym sobą i z duchami wszystkich swoich ofiar.
Popatrzyłem jeszcze raz na Royale'a. Przysiągłem sobie, że dożyję dnia, w którym ta twarz zamieni
się w maskę i zwierciadło strachu, taką samą, jaką Royale tylekroć widywał na twarzach swych
ofiar, w ich ostatniej chwili świadomości i zrozumienia, nim pociągnął za języczek spustowy
swojego zabójczego pistoleciku.
- Zgrabne, co? - powiedział Vyland chrapliwym głosem. Częściowo odzyskiwał już
panowanie nad sobą.
- Niekiepskie - przyznałem. Przynajmniej ja mogę sympatyzować z jego punktem widzenia,
z celem, jaki mu przyświecał.
- Bardzo dowcipnie. Naprawdę, bardzo dowcipnie. - Bywały chwile, kiedy Vyland
zapominał, że dobrze wychowany baron przemysłu nigdy opryskliwie nie warczy. Popatrzył na
mnie z nagłym błyskiem w oczach: - A czy tobie przypadkiem nie przychodzą do głowy podobne
pomysły, Talbot? Na przykład, wykręcenie takiego numeru, jaki próbował wykręcić Bryson? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl