,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
o swego rodzaju nawiedzeniach. Nie przez zmarłych, ale przez zło, które zostawiało za sobą śmierć i zniszczenie. Opowieści pochodziły od plemion rdzennych Amerykanów południowego zachodu, w szczególności Nawahów i Zuni. Mówiły o czarownikach rzucających klątwy, które zabijały całe rodziny, niszczyły środki utrzymania, prześladowały społeczności. I o zwierzołakach: czarownikach, którzy mieli moc przemieniania się w zwierzęta. Jak likantropy. Zwierzołaki miały czerwone oczy. Nikt nie chciał mówić o nich zbyt szczegółowo. Wiedząc za dużo, można było ściągnąć na siebie podejrzenie. W niektórych rejonach ludziom wybaczano zabicie kogoś, kto był podejrzewany o zwierzołactwo. I znów podobnie było z likantropami. Musiałam bronić się przed sceptycyzmem. Wiedziałam z doświadczenia, że oskarżenia o bycie złem wcielonym wynikały raczej z lęków oskarżyciela niż z rzeczywistej natury oskarżonego. To, co zaatakowało Bena w Nowym Meksyku, było wilkołakiem, po prostu. Sam Ben był tego dowodem. Ale było ich dwóch. Zaczęłam wyciągać od Bena wszystko, co wie. - Niewiele - stwierdził. - Cormac przyjął zlecenie na wilkołaka, ale pojechał tam i znalazł ślady dwóch. Zadzwonił więc po mnie. Widziałem niektóre zabite przez nie owce. Były rozprute na całej długości, jak te krowy dzisiaj. - Umilkł, zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Wspomnienie wywołało reakcję, sprowokowało wilka do nadstawienia uszu. Ben wziął się w garść i mówił dalej. - Widziałem to tylko przez moment, tuż zanim zostałem zaatakowany. To był wilk, tak wyglądał. Coś było nie tak, bo Cormac pozwalał, żeby to szło prosto na niego. Mógł oddać strzał z dziesięciu kroków. Zacząłem krzyczeć, a potem... Pokręcił głową. Potem został zaatakowany i było po wszystkim. Patrzył na łowcę, a sam się nie pilnował. - Cormac powiedział, że go uratowałeś. Wystrzeliłeś i to wyrwało go z odrętwienia. - Nie wiem. Nie pamiętam tego zbyt wyraznie. Wszystko jest możliwe. Wiem tylko, że tam zaszło coś dziwnego. - A teraz to przeniosło się tutaj. W tej chwili naprawdę nienawidzę swojego życia. - Witaj w klubie - powiedział i po chwili zamyślenia dodał: - Wychowałem się na ranczu, gdzie hodowano bydło. Martwe zwierzęta to poważna sprawa. Każda krowa jest częścią dochodu ranczera. To nie byle co. Marks będzie polował na tę istotę, aż wyjaśni sprawę. - No cóż, dopóki poluje na mnie, do niczego nie dojdzie. - Marks nie wiedział o Benie i wolałam, żeby tak zostało. Nikt nie musiał o nim wiedzieć. - Podejrzewasz, że to ma jakiś związek z tym, co działo się tutaj? Z tymi zabitymi królikami i psami? Pokręciłam głową. - Tamto było zorganizowaną akcją. Mordem rytualnym. A dzisiaj widzieliśmy zwykłą rzez. Jakbyśmy tu potrzebowali kolejnej klątwy. Niemal chciałam, żeby te sprawy były powiązane, bo wtedy mielibyśmy do rozwiązania tylko jeden problem. Tej nocy leżeliśmy rozciągnięci na łóżku jak dwa psy przed kominkiem. Ben ułożył głowę na moim brzuchu, wtulając ją w zagłębienie utworzone przez moje zgięte nogi. Trzymałam go za jedną rękę, a drugą dłoń położyłam na jego coraz bardziej kudłatej głowie. Nie patrzyliśmy na siebie, gapiliśmy się tylko w przestrzeń, niegotowi, by zasnąć. Wciąż był wstrząśnięty dzisiejszą przygodą. Nie czuł się całkiem wygodnie we własnej skórze. Znałam to uczucie. Pozwoliłam mu mówić, ile chciał. - To jest jak pasożyt - próbował wyjaśnić. - Jakby coś było we mnie i chciało tylko wyssać ze mnie życie i wylezć z mojej pustej skóry. Doprawdy, uroczy obrazek. - Ja nigdy nie widziałam tego w ten sposób. Dla mnie to zawsze było jak drugi głos kogoś, kto patrzy na wszystko przez moje ramię i zawsze ma własne zdanie. Jak zły świerszczyk z Pinokia. Roześmiał się. - Zwierszczyk z pazurami. Podoba mi się. - Wbija się w twoją skórę jak kociak tymi swoimi igłowatymi ząbkami. - Zachichotałam. Głupie obrazki były lepsze niż przerażające. Ben się skrzywił. - Uch, kociaki to naprawdę wcielone zło. Zawsze chcesz zobaczyć coś zabawnego, wrzucić takiego malca komuś za koszulę i patrzeć, jak ten ktoś się wije, próbując uniknąć podrapania, a jednocześnie nie skrzywdzić kotka. Teraz ja się skrzywiłam. Niemal czułam małe pazurki drapiące mnie po brzuchu. - Mówisz, jakbyś to kiedyś zrobił. - Albo ktoś zrobił to mnie. Nie mogłam się powstrzymać. Znów zachichotałam, bo wyobraziłam to sobie: on i Cormac jako dzieci, dwaj kuzyni wygłupiający się na rodzinnym zjezdzie, i doskonale wiedziałam, kto wrzuciłby komu kociaka za koszulę. Ech, ludzie. Ben spojrzał na mnie z kwaśnym uśmiechem. W jego głosie słychać było zamyślenie. - Chyba nie dotrwałbym do dzisiaj bez ciebie. Cormac dobrze zrobił, przywożąc mnie tutaj. - Miło z twojej strony, że wreszcie to przyznajesz. - Kiedy to zdarzyło się tobie, przechodziłaś przez wszystko sama czy ktoś ci pomagał? - Hm, miałam całą watahę. Z tuzin innych wilkołaków. Połowa chciała pomóc, połowa bała się, że stanę się konkurencją. Ale wśród nich był ktoś szczególny. T.J. się mną opiekował. Kiedy przeobrażałam się po raz pierwszy, to on mnie trzymał. Starałam się zrobić to samo dla ciebie. Ale T.J... on był wyjątkowy. Jego podejście przeważnie było bardzo w stylu zen. Mówił mi, żebym nie postrzegała wilczycy jako wroga, ale nauczyła się wykorzystywać jej siłę. Bierzesz wszystkie mocne strony w siebie i stajesz się czymś więcej niż tylko sumą części składowych. - Jak zawsze, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|