, Clarke Arthur Charles Miasto i Gwiazdy 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

reagowania na proste bodzce, nie przejawiały najmniejszego przebłysku
inteligencji.
Tutaj mieli na pewno do czynienia z inteligencją, choć była to tylko
inteligencja upadająca, zdegradowana. Alvin miał nigdy nie zapomnieć tego
nieziemskiego spotkania, podczas którego Hilvar składał powoli ze strzępów
historię Mistrza, proteinowy polip szukał po omacku słów, ciemne wody
jeziora z pluskiem omywały ruiny Shalmirane, a trójoki robot obserwował
ich swym nieruchomym wzrokiem.
Rozdział 13
Mistrz przybył na Ziemię wśród chaosu Wieków Przejściowych, kiedy waliło
się już Imperium Galaktyczne, ale nie zostały jeszcze całkowicie przerwane
linie komunikacyjne pomiędzy gwiazdami. Wywodził się z rasy ludzkiej, ale
jego domem była planeta okrążająca Siedem Słońc. Będąc jeszcze
młodzieńcem, zmuszony został do opuszczenia swego rodzinnego świata i
tęsknota za nim prześladowała go przez całe życie. Za swoje wygnanie winił
mściwych nieprzyjaciół, ale faktem było, iż cierpiał na nieuleczalną chorobę,
która jak się wydawało, spośród wszystkich inteligentnych ras
zamieszkujących wszechświat atakowała tylko gatunki homo sapiens. Tą
chorobą była mania religijna.
We wczesnych stadiach swego rozwoju rasa ludzka wydała na świat
nieprzeliczone zastępy wieszczów, proroków i mesjaszy, którzy zapewniali
siebie i swych wyznawców, że im tylko dane było poznać tajemnice
wszechświata. Niektórym z nich udało się nawet ustanowić religie, które
przetrwały wiele pokoleń i wpłynęły na losy miliardów ludzi; o innych
zapominano jeszcze za ich życia.
Rozwój nauki, która z monotonną regularnością obalała kosmologie
proroków i tworzyła teorie, do których nigdy one nie pasowały, doprowadził
w końcu do zaniku tych wiar. Nie zniszczył czci ani pokory, którą odczuwały
wszystkie istoty rozumne kontemplując ogrom wszechświata, w którym
przyszło im żyć, osłabił jednak i w końcu zatarł niezliczone religie, z których
każda z niewiarygodną arogancją twierdziła, że ona jest jedyną kopalnią
prawdy, a z milionów rywalek i poprzedniczek wszystkie się myliły.
Pomimo że ludzkość osiągnęła wreszcie pewien bardzo elementarny poziom
cywilizacji, nadal pojawiały się różne izolowane od wieków kulty. I chociaż
głoszone przez nie creda prześcigały się w fantastyczności, zawsze potrafiły
przyciągnąć jakąś grupę zwolenników. Rozwijały się one ze szczególną siłą w
okresach zamieszania i chaosu i nie było nic dziwnego w tym, że Stulecia
Przejściowe stały się areną wielkiego rozkwitu irracjonalizmu. Gdy
rzeczywistość stawała się przygnębiająca, ludzie usiłowali znalezć ucieczkę
od niej w mitach.
Mistrz, chociaż wypędzony z ojczystego świata, nie opuścił go nie
wyposażony na drogę. Siedem Słońc było centrum władzy i nauki
galaktycznej, a on musiał mieć wpływowych przyjaciół. Swoją arką uczynił
mały, ale szybki statek, uważany za jeden z najszybszych z do tej pory
zbudowanych. Zabrał też ze sobą na tułaczkę inne wspaniałe wytwory nauki
i techniki galaktycznej  między innymi robota, który obserwował teraz
Alvina i Hilvara.
Nikt nie znał wszystkich funkcji i możliwości tej maszyny. W pewnym sensie
stała się ona alter ego Mistrza; bez niej religia Wielkich upadłaby
prawdopodobnie w jakiś czas po jego śmierci. Mistrz i robot włóczyli się
razem po gwiezdnych szlakach, aby w końcu, i na pewno nie przypadkiem,
zawitać z powrotem do świata, z którego pochodzili przodkowie Mistrza.
W swej wędrówce Mistrz zatrzymywał się na wielu planetach i znajdował
wyznawców wśród wielu ras. Jego osobowość musiała być nadzwyczaj
potężna, skoro inspirowała tak samo ludzi, jak i istoty niepodobne do nich
ani fizycznie, ani psychicznie. Nie ulegało wątpliwości, że religia o tak dużej
sile oddziaływania musiała nosić w sobie duży ładunek doskonałości i
szlachetności. Mistrz musiał być największym, a zarazem ostatnim z
wszystkich mesjaszy ludzkości. %7ładen z jego poprzedników nie potrafił
zgromadzić wokół siebie takiej rzeszy wiernych, ani też ich nauki nie zostały
przeniesione przez takie otchłanie czasu i przestrzeni.
Co głosiły te nauki, tego Alvin z Hilvarem nie mogli w żaden sposób pojąć.
Wielki polip starał się jak mógł, aby im to wytłumaczyć, ale nie rozumieli
wielu używanych przez niego słów, a poza tym miał on nawyk powtarzania
całych, zaczerpniętych z kazań sentencji z tak mechaniczną szybkością, że
trudno było pojąć, co mówił. Po jakimś czasie udało się Hilvarowi
sprowadzić rozmowę z tych nic nie wnoszących bezdroży teologii i
skoncentrować ją na faktach.
Mistrz zjawił się na Ziemi z grupką swych najbardziej fanatycznych
wyznawców w okresie poprzedzającym upadek miast, kiedy Port Diaspar był
jeszcze otwarty na gwiazdy. Musieli przybyć na różnego typu statkach;
polipy, na przykład, w pojezdzie wypełnionym morską wodą, która stanowiła
ich naturalne środowisko. Czy ruch został na Ziemi dobrze przyjęty, nie
było pewne, ale nie napotkał przynajmniej żadnej gwałtownej opozycji i po
długiej wędrówce znalazł wreszcie swą przystań w lasach i górach Lys.
Pod koniec swego długiego życia Mistrz powrócił myślami do domu, z
którego go niegdyś wypędzono. Poprosił przyjaciół, aby wynieśli go w
kosmos, skąd mógł jeszcze raz spojrzeć na gwiazdy. Opadając z sił czekał aż
do kulminacji Siedmiu Słońc i pod sam koniec bełkotał wiele rzeczy, które
różnie potem interpretowano. Wspominał wciąż o Wielkich, którzy opuścili
teraz wszechświat tej materii i przestrzeni, ale którzy pewnego dnia
powrócą, i nakazał swym wyznawcom, aby pozostali i przywitali ich, gdy
nadejdą. To były jego ostatnie sensowne słowa. Nie odzyskał już
świadomości, ale tuż przed śmiercią wypowiedział frazę, która przetrwała
wieki, aby nie dawać spokoju umysłom wszystkich, którzy ją słyszeli: "To
cudowne patrzeć na barwne cienie na planetach wiecznego światła".
Zaraz potem wyzionął ducha. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl