,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
również szło mu na rękę, był bowiem zwrócony do słońca tyłem. Ale nie mógł przecie strzelać na oślep. Po owym dniu pamiętnym, gdy omal nie zabił Wabiego, poprzysiągł sobie, iż nie uczyni tego nigdy więcej. Z bijącym sercem, trzymając karabin w pogotowiu, jął się skradać naprzód. Kędzierzawy mech, przyprószony igliwiem zeszłorocznym, był trochę śliski, lecz przy pewnej uwadze pozwalał stąpać zupełnie bez szelestu. Rodryg sunął niby duch, wpierw nogą próbując gruntu, i dopiero zyskawszy mocne oparcie, przerzucał ku przodowi ciężar ciała. Przebycie niewielkiej polanki zajęło mu dobre parę minut. Dotarł wreszcie do kępy jodeł i lgnąc do zielonych gałęzi, ostrożnie, by nie spowodować najlżejszego szmeru, wyjrzał spoza drzew. To, co zobaczył, napełniło go szaloną radością. O sto metrów, w głębi długiej, wąskiej łąki, pasł się leniwie piękny karibu. Stał bokiem, jakby umyślnie na strzał podany. Rodryg niezwłocznie podniósł broń do oka. Już miał pocisnąć cyngiel, gdy zwierzę wykonało pół obrotu i stanęło frontem, na domiar złego zakryte wykrzywionym pniem białej brzozy. Rodryg omal nie zaklął. Postanowił jednak nie poddawać się irytacji, wiedząc, jak szkodliwie działa gniew na pewność oka i ręki. Czekał uzbroiwszy się w cierpliwość. Minuty wlokły się nieznośnie. Karibu gryzł trawę i mech, po czym podnosząc głowę żuł powoli, a za każdym razem Rod przykładał broń do ramienia, by ją po chwili znów opuścić. Nie śmiał próbować podejść zwierza z innej strony. Wiedział, jak dalece karibu ma czuły węch, obawiał się więc słusznie, że przy najlżejszej zmianie pozycji zwierzyna zwietrzy jego obecność. Znużony przeciągającym się oczekiwaniem, Rod rozproszył nieco uwagę. Obserwował właśnie jaskrawo upierzoną sójkę, polatującą z drzewa na drzewo, gdy karibu wykonał nagły ruch. Uczynił to wszakże tak szybko i niespodzianie, że Rodryg przegapił odpowiednią chwilę. Ćwierć sekundy może karibu stał zwrócony bokiem do zasadzki, po czym wykręcił ponownie i odwrócony do myśliwca tyłem, jął się oddalać, kłusując leniwie. Nim Rodryg wziął zwierza na muszkę, już miał przed sobą tylko kołyszący się miarowo zad. Aż zęby zaciął z gniewu. Z tej odległości — sto pięćdziesiąt metrów prawie, i w tak niedogodnej pozycji — trudno było liczyć na strzał skuteczny. Wybrawszy jednakże moment, gdy karibu mijając jakąś przeszkodę, pokazał skrawek boku — Rod nerwowo szarpnął cyngiel. Strzał huknął i porwany echem przetoczył się po lesie. Karibu zachwiał się wyraźnie, omal nie upadł, lecz nim Rodryg zdołał poprawić drugą kulą, zwierz dał olbrzymiego susa i zginął w gęstwie. Był jednak niewątpliwie ranny, i to ciężko. Rod, trzymając karabin w garści, puścił się za nim w pogoń. Wypadłszy zza jodły, sadził na przełaj przez łąkę. Był tak pochłonięty pościgiem, że nie zauważył nawet, iż grunt pod stopami chwieje się dziwnie, przy każdym kroku odpowiadając jakby mlaśnięciem. Przebiegł już dobry kawał, gdy nastąpiła katastrofa. Ziemia umknęła mu raptem spod nóg i zapadł w dół, uderzając piersią o coś twardego. Uderzenie było tak gwałtowne i bolesne, że Rodryg omal nie zemdlał. Zbrakło mu tchu. Był pewien, że się udusi. W pierwszej chwili, zajęty cierpieniem fizycznym, nie zastanawiał się nad tym, co się właściwie stało. Dopiero gdy przez szeroko otwarte usta nieco powietrza wpłynęło w umęczone płuca, biały chłopak oprzytomniał, a oprzytomniawszy zrozumiał od razu. Łąka, na którą się zapędził tak lekkomyślnie, była rozległym bagniskiem. Już sam jej wygląd: przejaskrawiona zieleń murawy, skarlałe brzozy i osiny, rosnące tu i ówdzie — wskazywał na to dostatecznie. A w tym bagnisku znajdowały się gdzieniegdzie studnie, wypełnione wodą zaskórną, powleczoną po wierzchu cienkim kożuchem darni. Biegnąc szybko Rod utrzymywał się jakoś na błotnistym gruncie i byłby go może przebył bezpiecznie, lecz trafiwszy na studnię załamał się od razu, jak się załamuje łyżwiarz na źle zaskorupiałej przerębli. Jednego nie mógł pojąć: jakim cudem żyje jeszcze? Dlaczego nie zatonął zupełnie? Nogami nie sięgał dna. Wisiał w próżni wypełnionej śliską cieczą, na czymś, co mu podpierało pierś i czego się kurczowo, lecz bezwiednie trzymał oburącz. Nagle uśmiechnął się. To była przecie fuzja! Biegnąc niósł ją przed sobą: padając uderzył o nią piersią, aż mu dech zaparło, i ona utrzymywała go teraz na powierzchni, sama przedziwnym sposobem znalazłszy w topieli oparcie. Bardzo ostrożnie, by nie naruszyć równowagi, spojrzał w prawo. Kolba spoczywała na mszystej kępie, wbita w nią i powleczona z lekka szkliwem wody. Sunąc wzrokiem w lewo, gdzie pod pokładem błota przeczuwał linię łożyska, odnalazł lufę, uwikłaną między korzeniami karłowatej brzozy. Wreszcie, o ile się dało, Rod spojrzał po sobie. Tkwił w bagnie po pachy. Do przeciwległej krawędzi lasu miał około sto metrów. Nie mogąc odwrócić głowy nie wiedział, jak daleko jest las poza nim, lecz przypominając sobie rozmiar całej polany, zrozumiał, że tam przestrzeń jest jeszcze większa. Stosunkowo najbliżej było w lewo, kędy już o pięćdziesiąt metrów rósł piękny świerk, stojący niewątpliwie na twardym gruncie. Rod postanowił zwrócić wysiłek w tym kierunku. Byle się ze studni wydostać, nie wątpił, iż dotrze do brzegu, początek jednak przedstawiał trudności niemal nieprzezwyciężone. Zaciskając ręce na fuzji, usiłował podciągnąć się wyżej, lecz nie wydźwignął się nad powierzchnię nawet na pół cala. Woda, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|