,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lecz tylko pokręcił głową. Dwa dni pózniej odwiedziłem go znowu póznym popołudniem i znów spędzi- liśmy ileś czasu na werandzie, podczas gdy Clovis opowiadał o swoich wojennych przygodach. Punktualnie o osiemnastej oświadczył, że jest głodny i ma ochotę na smażoną rybę, po czym zapytał, czy nie zjadłbym z nim obiadu. Wtedy byłem jeszcze kawalerem, toteż z ochotą podjąłem się zawiezć go do miasta. Przez całą 302 drogę także rozmawialiśmy. Kupiłem dwie olbrzymie porcje smażonego dorsza za sześć dolarów. Wystarczyło, żeby się najeść do syta. Stary delektował się rybą, siedział z nosem zwieszonym nisko nad talerzem i wciąż opowiadał, nawet z peł- nymi ustami. Kelnerka przyniosła rachunek i położyła go na skraju stolika, lecz Clovis nawet na niego nie spojrzał. Rachunek leżał w tym samym miejscu przez dziesięć minut. Co zrozumiałe, szybko doszedłem do wniosku, że warto staremu zafundować obiad, jeśli rzeczywiście wie o czymś, co może się przydać w sądzie. Kiedy wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w drogę powrotną, mruknął, że chętnie by się napił piwa, żeby przepłukać nerki. A tak się złożyło, że dojeżdżaliśmy wła- śnie do supermarketu. Skręciłem na parking. Clovis nawet się nie ruszył, zatem wysiadłem i kupiłem kilka puszek. Popijaliśmy, jadąc dalej, kiedy oświadczył nie- spodziewanie, iż chciałby mi pokazać, gdzie się wychowywał. Miało to być gdzieś niedaleko. Skręciłem w jedną boczną drogę, potem w następną i po dwudziestu minutach całkowicie straciłem orientację. Jak się okazało, niedowidzący Clovis także ją stracił, za to miał ochotę na dalsze przepłukiwanie nerek. Zapytałem więc o drogę w wiejskim sklepiku i pojechaliśmy dalej. Znów zaczął mną kierować, aż w końcu dotarliśmy do miasteczka Necaise Crossing w okręgu Hancock. Wtedy oznajmił, że skoro już znalezliśmy tę dziurę, to możemy wracać, bo on nie ma ochoty odgrzebywać wspomnień z dzieciństwa. Otworzył sobie trzecie piwo, a ja musiałem dalej rozpytywać o drogę w mijanych wioskach. Dopiero w okolicy je- go domu odzyskałem orientację w terenie i zacząłem wówczas natarczywiej pytać o wypadek, którego był świadkiem. Mruknął jednak, że nadal są to dla niego zbyt bolesne wspomnienia, żeby je teraz przywoływać. Pomogłem mu wysiąść z sa- mochodu i wprowadziłem do domu. Klapnął ciężko na sofę i natychmiast zapadł w drzemkę. Dochodziła już pomoc. Tak mniej więcej wyglądały nasze spotkania przez miesiąc. Kawa w fotelach na werandzie, smażony dorsz we wtorki i piwo podczas jazdy, w celu przepłu- kania nerek. Polisa ubezpieczeniowa firmy papierniczej była wystawiona na dwa miliony dolarów. Naszym klientom należało się takie odszkodowanie w całości, a zeznania starego, chociaż nie miał o tym pojęcia, mogły mieć w sądzie kluczo- we znaczenie. Zapewniał mnie, że nikt inny się z nim nie kontaktował w sprawie wypadku, a wiec tym bardziej zależało mi na poznaniu jego wersji, dopóki jeszcze nie odnalezli go przedstawiciele towarzystwa ubezpieczeniowego. Ile czasu minęło od tragicznego wypadku? zapytał Sandy. Cztery lub pięć miesięcy. W końcu postanowiłem go przycisnąć. Powie- działem, że nasze wystąpienie sądowe znalazło się w ślepym zaułku i już najwyż- sza pora, by ujawnił wszystko, czego był świadkiem. Odparł, że jest gotów o tym rozmawiać. Zapytałem go ponownie, z jaką prędkością jechał nasz klient, kiedy go wyprzedził na autostradzie, na co Clovis odparł ze łzami w oczach, iż widok poranionych i zakrwawionych ludzi uwięzionych w rozbitym aucie był dla niego wielkim wstrząsem. Minutę pózniej powtórzyłem pytanie, prosząc o ocenę pręd- 303 kości tamtego samochodu. On zaś bąknął, że bardzo chciałby pomóc poszkodo- wanej rodzinie. Wtrąciłem, że byłoby to bardzo mile widziane. A Clovis popatrzył mi prosto w oczy i rzekł w zamyśleniu: Twoim zdaniem, jak szybko mógł jechać ten samochód? Odparłem, że prawdopodobnie nie szybciej niż dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a on na to: I mnie się tak zdaje. Jechał dziewięćdziesiąt- ką. Ja na pewno trzymałem się poniżej osiemdziesiątki, a tamci mnie dość powoli wyprzedzili . W końcu doszło do rozprawy i Clovis Goodman okazał się najlepszym świad- kiem, jakiego miałem w dotychczasowej karierze. Sprawiał wrażenie starego nie- dołęgi, ale był sprytny i mówił pewnie, przekonująco. Przysięgli zlekceważyli wszelkie naukowe wywody świadków strony przeciwnej i oparli wyrok na zezna- niach Clovisa. Wywalczyliśmy dwa miliony trzysta tysięcy dolarów odszkodowa- nia. Pozostaliśmy w kontakcie. Jakiś czas potem spisałem jego testament. Niewiele miał, tylko ten stary dom, sześć akrów ziemi i siedem tysięcy na koncie w banku. Chciał, aby po jego śmierci cały majątek został sprzedany, a pieniądze przekazane na rzecz Stowarzyszenia Cór Konfederacji. W testamencie nawet nie wspomniał o swoich najbliższych. Mieszkający w Kalifornii wnuk nie dawał znaku życia od dwudziestu lat, od wyjazdu z Missisipi, a z wnuczką z Hattiesburga widział się po raz ostatni w sześćdziesiątym ósmym roku na rozdaniu matur w tamtejszej szkole średniej. On zresztą również nie próbował odnowić kontaktów. Bardzo rzadko wspominał o swoich wnuczętach, wiedziałem jednak dobrze, jak bardzo brak mu jakichkolwiek kontaktów z rodziną i jak czuje się samotny. Pózniej rozchorował się ciężko. Nie dawał sobie sam rady, toteż załatwiłem mu miejsce w domu opieki społecznej w Wiggins. Pózniej sprzedałem dom oraz ziemię i zaopiekowałem się funduszem. Byłem wówczas jego jedynym przyjacie- lem. Wysyłałem mu kartki i drobne upominki, a ilekroć musiałem jezdzić do Hat- tiesburga bądz Jackson, odwiedzałem go w domu opieki. Co najmniej raz w mie- siącu zabierałem do miasta na smażonego dorsza, po czym wyruszaliśmy na prze- jażdżkę, z nieodłącznym piwem, a Clovis wciąż raczył mnie swymi opowieściami. Któregoś dnia zabrałem go na ryby. Spędziliśmy we dwóch osiem godzin w łodzi i muszę przyznać, że chyba nigdy się tak dobrze nie ubawiłem. W listopadzie dziewięćdziesiątego pierwszego roku Clovis złapał zapalenie płuc i ledwie wyszedł z życiem. Przestraszył się nie na żarty i polecił mi przerobić testament. Postanowił przekazać część pieniędzy na rzecz miejscowego kościoła, a resztę na fundusz stowarzyszenia. Wybrał sobie miejsce na cmentarzu i zawarł w ostatniej woli zalecenia dotyczące pogrzebu. Bardzo mu przypadł do gustu mój pomysł, aby dodać też specjalną klauzulę, w której nie życzył sobie specjalnego utrzymywania przy życiu przez aparaturę medyczną. Uparł się przy tym, abym to ja został wykonawcą tego punktu, rzecz jasna w porozumieniu z jego lekarzem. Wtedy miał już dosyć przebywania w domu opieki, sprzykrzyła mu się ciągła sa- 304 motność, był zmęczony życiem. Powtarzał, że jest gotów się pogodzić z wyrokiem boskim i odejść, kiedy tylko zostanie wezwany. W styczniu następnego roku wystąpił ostry nawrót zapalenia płuc. Załatwiłem przeniesienie Clovisa do szpitala w Biloxi, żeby łatwiej się nim opiekować. Od- wiedzałem go codziennie, nikt inny do niego nie zaglądał. Nie miał przyjaciół ani krewnych, nie chciał nawet widzieć kapelana; nikogo oprócz mnie. Leki niewie- le skutkowały, wkrótce stało się jasne, że Clovis już z tego nie wyjdzie. Zapadł w śpiączkę i został podłączony do respiratora, lecz jakiś tydzień pózniej opiekują- cy się nim lekarz oznajmił, że mózg Goodmana już obumarł. Zwołałem więc małe [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|