, Jeff Lindsay#Demony dobrego Dextera 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Potem słychać było tylko mdlący syk rozwijającej się taśmy kleją-cej, jego oddech i chichot Mrocznego
Pasażera. Zakleiłem mu usta, związałem ręce jego bezcennym miedzianym drutem i zawlokłem go do innej
sterty płyt gipsowych. Kilka minut pózniej leżał już na prowizorycznym stole.
- Porozmawiajmy - zaczęliśmy zimnym, acz łagodnym głosem. Nie wiedział, czy wolno mu się odezwać, poza
tym miał zaklejone
usta, więc na wszelki wypadek milczał.
- Porozmawiajmy o tych uciekinierkach - dodaliśmy, zrywając mu taśmę z ust.
 Jezuuu__ zawył.  Czego... O co ci chodzi?  Nie zabrzmiało
to zbyt przekonująco.
- Myślę, że wiesz.
- Nie.
- Tak.
O jedno słowo za dużo. yle to rozegrałem w czasie, zle rozegrałem cały ten wieczór. A on nabrał nagle odwagi.
Podniósł głowę, spojrzał na moją lśniącą twarz i warknął:
- Ty kto? Gliniarz?
- Nie - odparliśmy w duecie i odcięliśmy mu lewe ucho; było najbliżej. Nóż był ostry, więc przez chwilę
Jaworski nie mógł uwierzyć, że dzieje się to naprawdę, że naprawdę je stracił. %7łeby uwierzył, rzuciliśmy mu je
na pierś. Wybałuszył oczy i nabrał powietrza, żeby przerazliwie wrzasnąć, ale zanim zdążył, zakneblowałem go
kawałkiem plastikowej folii.
- Ani się waż. Bo spotka cię coś gorszego. - I miało go coś spotkać, och tak, bez dwóch zdań, ale na razie nie
musiał o tym wiedzieć. - Porozmawiamy? - spytaliśmy chłodno i łagodnie, i odczekaliśmy chwilę, uważnie
obserwując jego oczy, żeby sprawdzić, czy tym razem nie wrzaśnie. Potem wyjęliśmy knebel.
- Chryste - wycharczał. - Moje ucho...
 Masz jeszcze prawe, zupełnie dobre. Opowiedz nam o tych dziewczętach ze zdjęć.
118
- Nam? Co znaczy:  nam"? Chryste,jak boli... - zaskomlał.
Niektórzy nigdy nic nie zrozumieją. Zakneblowałem go i przystąpiłem do pracy.
Omal mnie nie poniosło; w tych okolicznościach nie było w tym nic dziwnego. Serce tłukło mi się w piersi jak
oszalałe, z trudem panowałem nad drżeniem rąk. Mimo to pracowałem, badałem, szukając czegoś, co zawsze
było tuż-tuż, na koniuszkach palców. To podniecające i straszliwie frustrujące. Coś we mnie narastało, coś
podchodziło aż po same uszy, błagając o uwolnienie, o spełnienie, lecz spełnienia ciągle nie było. Było jedynie
coraz silniejsze napięcie, poczucie, że tuż poza zasięgiem zmysłów istnieje coś cudownego, że czeka, aż to
znajdę i się w nim zanurzę. Ale tego nie znalazłem, a standardowe procedury nie dawały mi żadnej radości. Co
robić? Zdezorientowany otworzyłem żyłę i na plastikowej folii pod Jaworskim utworzyła się potworna kałuża
krwi. Zrobiłem krótką przerwę, szukając odpowiedzi i jej nie znajdując. Spojrzałem w szkieletowate okno. I
zapominałem o oddychaniu.
Nad morzem wisiał księżyc. Z powodu, którego nie potrafię wyjaśnić, uznałem, że tak jest dobrze, że tak musi
być. Byłem tego pewien do tego stopnia, że przez chwilę po prostu patrzyłem, jak skrzy się w wodzie, srebrzysty
i doskonały. Zachwiałem się, wpadłem na stół i wróciłem do rzeczywistości.Tylko ten księżyc... A może woda?
Byłem tak blisko. Tak blisko, że niemal czułem zapach... Czego? Przeszedł mnie dreszcz i to też było dobre, tak
dobre, że uwolniło serię kolejnych dreszczy, które wstrząsały mną, aż zaszczękałem zębami. Ale dlaczego? Co
to miało znaczyć? Coś tam było, było tam coś niezmiernie ważnego. Tam, w wodzie, a może w księżycu, jakaś
oszałamiająco czysta jasność na samym czubku noża, a ja nie mogłem jej dosięgnąć.
Popatrzyłem na Jaworskiego. Leżał na stole upstrzony spontanicznie zadanymi cięciami i bezsensownie uwalany
krwią. Wpadłem w złość. Ale trudno się było gniewać, skoro wzywał mnie piękny florydzki księżyc, skoro wiał
nasz tropikalny wiatr, skoro słyszałem te cudowne, nocne odgłosy, szelest napinającej się i kurczącej taśmy i
paniczne dyszenie. Niewiele brakowało i wybuchnąłbym śmiechem. Niektórzy giną za wielkie, niezwykłe
rzeczy, a ta mała, obrzydliwa pluskwa
119
postanowiła umrzeć za zwój miedzianego drutu. I ta jego gęba, jaka urażona, zrozpaczona i skonsternowana.
Gdybym nie był taki sfrustrowany, pomyślałbym, że to zabawne.
Nie, naprawdę zasługiwał na coś lepszego, na większy wysiłek z mojej strony. Ostatecznie to nie jego wina, że
nie byłem w szczytowej formie. Nie figurował nawet w pierwszej dziesiątce moich rzeczy do zrobienia. Był po
prostu małą, odrażającą larwą, która zabijała dziewczynki dla pieniędzy i podniety i która do tej pory zabiła
ledwie cztery czy pięć. Prawie mu współczułem.Ta glista mogła tylko pomarzyć o pierwszej lidze.
No, cóż. Pora wracać do pracy. Stanąłem z boku. Już się nie rzucał, lecz wciąż był za bardzo ożywiony jak na
moje metody. Oczywiście nie miałem przy sobie moich wysoce wyspecjalizowanych zabawe-czek, dlatego
znosił to nieszczególnie. Ale jak na prawdziwego weterana przystało, nie narzekał. Zalała mnie fala czułości.
Zwolniwszy tempo i zarzuciwszy bylejakość, z całym znawstwem i maestrią poświęciłem trochę czasu jego
rękom. Zareagował entuzjastycznie, więc znowu odpłynąłem, zatracając się w radosnym eksperymentowaniu.
Z twórczej zadumy wyrwały mnie jego stłumione krzyki i gwałtowne ruchy ciała. Przypomniałem sobie, że nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl