, Chmielewska Joanna Autobiografia t 5 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

uzyskać coś, co nie mam pojęcia, jak się nazywa, ale z pewnością jest byliną z rodziny
motylkowatych, podobne nieco do groszku pachnącego, rozrasta się samo, kwitnie długo i
obficie, tyle \e kwiaty nie pachną. Kradłam jesienią strąki od sąsiada bez \adnych wyrzutów
sumienia, głęboko przekonana, i\ utrata trzech strączków wielkiej szkody mu nie przyczyni. Z
pewnością dałby mi je w prezencie, ale kradzione lepiej się chowa. Siałam to wszędzie, w
domu, na działce i na balkonie, bez skutku, trzy lata się męczyłam, wreszcie dwie drogi
równocześnie doprowadziły mnie do celu. Jedno małe, wiosenne kłącze z determinacją
rąbnęłam sąsiadowi zza siatki, za siatką tego mieć nie chciał, usuwał co roku, znów zatem
mogłam sobie na to wykroczenie pozwolić, a równocześnie posiała zołzę moja matka. Mojej
matce oczywiście wyrosło. Zabrałam skrzynkę, rozsadziłam roślinkę na działce i wreszcie
miałam upragniony gąszcz, z tym \e to sąsiedzkie rozpleniło się najszybciej.
Trzydziestoletnią śliwę ścięłam za trzecim podejściem. Miał to zrobić Marek, ale wystawił
mnie rufą do wiatru, tak samo jak z mieszkaniem Lucyny, rozzłościłam się, poza tym
panicznie bałam się pomysłów mojej matki, postanowiłam odwalić robotę. Racjonalnie, w
zimie, w śniegu i mrozie. Miałam dwie siekiery i trzy piły, umęczyłam się za wszystkie czasy
i dopiero pózniej odkryłam, i\ wszystkie narzędzia były beznadziejnie tępe. A dziwiło mnie
trochę od samego początku, \e tak jakoś nędznie tną& Większość drzewa usunęłam, jeden
potę\ny konar został na peoniach, bo ju\ nie miałam do niego siły, a, ostatecznie, w styczniu
peonie z ziemi nie wystają i nic im to nie przeszkadza. Zamierzałam pociąć go i przenieść
nieco pózniej, ale moja matka, rzecz jasna, zdą\yła przede mną, przewlokła cholerny konar,
po czym to odchorowała.
Klęska ostateczna nastąpiła po pierwszym powrocie z Kanady.
Pozostawiona własnemu losowi działka przez dwa miesiące przeistoczyła się w dziką
puszczę. śeby przez nią przejść, musiałam przedzierać się z łopatą w ręku, brakowało mi
maczety, osty dzielnie konkurowały z kwitnącą sałatą, rozszalały się nagietki, lebiodą
mogłam wykarmić całą kaczą fermę, wszystko razem tworzyło jeden zbity gąszcz. W dodatku
zalęgło mi się tam coś nowego, jakieś tajemnicze pnącze, które oplotło nawet drzewa, nie
mówiąc o siatce, porzeczkach i wszystkim, co rosło pomiędzy krzakami. Aadne było nawet,
miało kolczaste kulki, ale śmierdziało przera\ająco. Podobno ktoś to przywiózł ze Związku
Radzieckiego, trafił akurat na wietrzne dni i rozsiało mu się po całym terenie. Uparte było
przy tym, jeszcze w dwa lata pózniej wyrywałam resztki.
31
Kiedy po przeszło dwóch tygodniach dotarłam wreszcie do ostatniego naro\nika, okazało
się, i\ na krzaku porzeczki ptaszek uwił sobie gniazdko, wyhodował pisklątka i odfrunął, w
czym mu nikt nie przeszkadzał. Niegłupi ptaszek, przeczuł widocznie, \e będzie tu miał
święty spokój.
Nie zdołałam przed zimą pozbyć się chwastów do końca. Ogromnie zadowolone z \ycia,
wiosną ruszyły na nowo i walce z nimi musiałam poświęcać większość sił i czasu. Z ró\ami
dokonałam eksperymentu, nie przycięłam ich wcale, ciekawa, co z tego wyniknie. No
owszem, efekt był niezły, nowe pędy wyrosły na trzy metry, zagradzając przejście od furtki
do altanki, drapały po rękach i nogach i szarpały za włosy. Jabłka znienawidziłam ju\ na
jesieni, opadły wszystkie i zaczęły gnić, wykopałam wielki dół i usiłowałam je tam zebrać, bo
niby co mogłam zrobić innej pod mirabelką uło\ył się gruby czerwony dywan, dość, \e
musiałam go usunąć, to jeszcze w dom z obłędem w oczach robiłam z tego konfitury i
marynaty, bardzo dobre to było, owszem, ale co się uchetałam, to moje. Wracałam tak
zmęczona, \e o pracy nie mogło być mowy. Zalęgło się we mnie straszne przekonanie, \e
będę zmuszona się powiesić.
Mo\na uprawiać działkę w jedną osobę, dlaczego nie? Ale jedno z dwojga, albo musi to
być ogród przy domu, gdzie człowiek znajdzie się uczyniwszy trzy kroki, albo, porzuciwszy
dom i wszelkie inne zajęcia, trzeba na niej przebywać przez pięć dni w tygodniu od rana do
wieczora. Tak jak jedna facetka, której działkę oglądałam, przechodząc na swoją. Oko bielało.
Tkwiła tam nie przez pięć, a przez siedem dni w tygodniu od wschodu do zachodu słońca,
wylizując pieczołowicie ka\dy centymetr kwadratowy.
 To jest ostatnia miłość mojego \ycia  zwierzyła się jednemu sąsiadowi uroczyście i
ze wzruszeniem.
Nie mogłabym tego samego o sobie powiedzieć.
Co gorsza, wyrósł na tej upiornej działce orzech włoski. W przypływie lekkomyślności
obie z moją J matką posadziłyśmy w doniczce dwa orzechy ró\nych gatunków, jeden
zwyczajny, a drugi bardzo wielki, i zostawiłyśmy je własnemu losowi. Oba orzechy, \eby je
piorun strzelił, wykiełkowały. No dobrze, wykiełkowały, rosną, nale\y je wsadzić do ziemi,
nie oba, jeden, ten wielki. Znakomity pomysł, ale który to jest ten wielki& ?
Wsadziłyśmy oba, uznawszy, \e oka\e się w praniu. Poznamy po owocach, po czym ten
mały się zetnie. Do tej pory oba rosną i ju\ od trzech lat owocują, ale nadal nie wiem, który
jest który.
Rozszalał mi się perz. Do działań radykalnych nie byłam zdolna, bo zawsze \al mi ka\dej
rośliny, musiałabym wyrwać pigwę, wygrzebać wszystkie cebulki narcyzów i \onkili, usunąć
drobne ró\yczki, nie pamiętam co tam jeszcze, ale zniszczyć mnóstwo. Usiłowałam pozbyć
się perzu bez szkody dla otoczenia, łatwo zgadnąć, \e perz wygrywał bez bata.
Wykończyło mnie coś, co jednak musiało być klątwą.
Od wielu lat przywoziłam od Alicji ró\ne cudownie piękne zielska, oczywiście byliny, i
sadziłam je na działce. Nie podobało im się u mnie, tam chyba miały lepszą ziemię, nie
chyba, z pewnością. Tutaj nie chciały rosnąć, marniały, przywoziłam je ponownie, podjęły
wreszcie męską decyzję i ruszyły odrobinę bujniej. Patrzyłam na nie tkliwie i z nadzieją, \e
wreszcie uda mi się uzyskać stały ogród, będzie to kwitło samo, a ja się zajmę wyłącznie
trawnikiem. Jeszcze rok, jeszcze dwa&
Nadzieja przetrwała dwa miesiące. Nie dawałam rady sama i ró\ne zaprzyjaznione osoby
przychodziły mi z pomocą. No i za którymś razem wypieliły mi to wszystko do czarnej ziemi
naprawdę porządnie i radykalnie. Wtedy się poddałam. Niech się nikomu nie wydaje, \e to, o
czym tu piszę, stanowi drobiazg, barachło i w ogóle bzdety. Kosztowały mnie te ogrodnicze
starania co najmniej trzy ksią\ki i średnią nerwicę, w zimie jeszcze pół biedy, ale od wiosny
do jesieni coś człowiekiem szarpie. Usiąść do roboty czy jechać na działkę& ? Po działce o
32 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl