,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Conan pił wino kubek za kubkiem, prze¿uwał miêso i rozmyœlał o czymœ, nie odrywaj¹c wzroku od ognia. Biorri nie mógł znieœæ tej leœnej ciszy, zakłócanej jedynie potrzaskiwaniem pal¹cych siê gał¹zek. – Dok¹d to wêdrujesz, kobieto? – zapytał. – Powinnaœ siedzieæ w domu i niañczyæ wnuki, a nie łaziæ po tych głuchych lasach, i do tego jeszcze z pust¹ sakw¹! Doczekasz siê, ¿e ktoœ ciê sam¹ zje na kolacjê, takie to s¹ strony... Na twarzy staruszki znów pojawił siê młody uœmiech. Pokrêciła głow¹ i odpowiedziała nieoczekiwanie miêkkim głosem: – W tych lasach nie ruszy mnie ¿adne zwierzê. Znam tu ka¿d¹ œcie¿kê. A wêdrujê tak jak wy do Redbornu. Dziêkujê, ¿e nakarmili- œcie mnie, teraz łatwiej bêdzie iœæ. – A sk¹d wiesz, ¿e zmierzamy do Redbornu? – Biorri przestał jeœæ i spojrzał na ni¹ ze zdziwieniem. Kobieta odchyliła siê do tyłu i nagle wybuchnêła tak wesołym œmiechem, ¿e Conan podniósł gło- wê i mimo woli te¿ siê uœmiechn¹ł. – 126 – – Przecie¿ jest tu tylko jedna droga i prowadzi właœnie do Red- bornu! – Ale¿ bałwan ze mnie! Tak, Conanie, twój współtowarzysz podró¿y nie zawsze mo¿e zaimponowaæ rozumem, ale có¿ na to po- radzê? – Nie udawaj prostaka. Kiedy trzeba, rozumujesz nie gorzej od ksi¹¿êcych doradców. Nalej mi jeszcze, bo ju¿ całkiem przywłasz- czyłeœ sobie ten bukłak, nawet siêgn¹æ do niego nie mogê. Conan napił siê i zapytał: – Jak siê nazywasz, matko? – Mergit... Tak mnie nazywaj, Cymmerianinie... – No wiêc nalej te¿ Mergit, mój doradco, mianowany teraz pod- czaszym. I zostaw ju¿ ten bukłak, bo wina nie starczy nam nawet na pół nocy! Mergit, napiwszy siê wina, zapytała: – Po co jedziecie do Redbornu? Conan zazgrzytał zêbami i powiedział: – Mamy tam sprawê... Wa¿n¹ sprawê do nowego pana włoœci, barona Ferndina. Biorri splun¹wszy potwierdził: – Tak, musimy siê z nim zobaczyæ, i to jak najszybciej! Gdy wspomnieli o baronie Ferndinie, kobieta gwałtownie od- stawiła kubek, a w jej oczch, spogl¹daj¹cych gdzieœ ponad ich gło- wami, błysn¹ł gniew. I w tym samym momencie z głêbi lasu, to na- rastaj¹c, to niemal całkiem cichn¹c, doleciało wycie wilczej zgrai. Podejrzliwie spojrzawszy na kobietê, która znów zaczêła jeœæ, Conan przysun¹ł bli¿ej do siebie grub¹, dług¹ gał¹Ÿ. Biorri zadr¿ał, nieomal upuszczaj¹c w ogieñ opró¿niony do połowy bukłak. Mergit, jakby nic siê nie stało, znów zaczêła mówiæ: – Wracam z Menory, bo miałam wielk¹ ochotê popatrzeæ na œwi¹teczne obchody... Tym bardziej ¿e w Redbornie jest teraz tak cicho i smutno bez gospodarza... bez barona Dissa... Czy znaliœcie barona i jego dzieci? – zapytała, spogl¹daj¹c bacznie w oczy Rude- mu Biorriemu. – Tak... znałem go i nawet goœciłem u niego kiedyœ... Wszyscy umarli nagle w tak tajemniczy sposób... Staruszka gorzko siê zaœmiała i pokiwała głow¹: – Masz racjê – nagle i w tajemniczy sposób... Ale ja wiem, dla- czego odeszli na Szare Równiny! – Odwróciła siê i znów zamarła bez ruchu, wpatruj¹c siê w ciemnoœci nocnego lasu. – 127 – Conan podniósł głowê, jakby ockn¹wszy siê z głêbokiego snu, sprê¿ył, niczym zwierzê gotowe do skoku, ostro¿nie dotkn¹ł jej ra- mienia i powiedział: – Opowiedz, co siê tam wydarzyło. Koniecznie muszê wiedzieæ, w jaki sposób umarł stary Diss i gdzie siê podziała jego rodzina... Czy wszyscy zostali zabici? Kto ich zamordował? Powiedz, jeœli wiesz! Mergit strz¹snêła z ramienia rêkê Cymmerianina i głuchym gło- sem odparła: – Opowiadaæ o czymœ takim w nocy, to tylko niepokoiæ duchy Ciemnoœci! Jeœli jednak koniecznie chcesz, opowiem w dzieñ. Pod jednym warunkiem: pomo¿esz mi dotrzeæ do Redbornu. Masz takie- go rumaka, ¿e nie zauwa¿y nawet dodatkowego ciê¿aru. W innym razie mogê wyci¹gn¹æ nogi gdzieœ w lesie i nikt mnie nawet nie po- chowa... – To dlaczego powêdrowałaœ do miasta? – Biorri, nie zdaj¹c sobie z tego sprawy, koñczył ju¿ jeœæ trzeci kawałek miêsa i ci¹gle z lêkiem zerkał na dziwn¹ staruszkê. A ona nagle gwałtownie od- wróciła siê do Cymmerianina i patrz¹c na niego pałaj¹cymi z gnie- wu oczyma, zaœmiała siê chrapliwie: – Dlatego, ¿e bardzo chciałam zobaczyæ, jak przeklêtego Fern- dina zrzuc¹ z siodła na turnieju..., a mo¿e nawet przeszyj¹ mu mie- czem gardło! Conan zakasłał zaskoczony jej słowami, a Biorri zadr¿ał, za- pominaj¹c zamkn¹æ usta. Nagle wytrzeszczył szeroko oczy i szczê- kaj¹c ze strachu zêbami schwycił sêkaty kij, który przygotował sobie na wszelki wypadek: na polanie, jak spod ziemi, pojawiło siê siedem czarnych cieni, bezszelestnie zbli¿aj¹cych siê do ogni- ska. Conan zerwał siê, schwycił miecz i krzykn¹ł do Rudego Bior- riego: – WeŸ głowniê i odpêdzaj je od ogniska, a ja zaraz siê z nimi rozprawiê... – S-s-słuchaj, Co-o-onanie, przecie¿ to nie wilki! – Biorri, ci¹- gle dzwoni¹c zêbami, zauwa¿ył, ¿e te zwierzêta wcale nie zwracaj¹ na nich uwagi i bez lêku podchodz¹ do ognia. – Rzeczywiœcie, to psy! Tfu, zgiñ, przepadnij! Sk¹d siê wziêły w nocy w tym głuchym lesie? Psy podeszły bli¿ej i spogl¹daj¹c na ludzi m¹drymi oczyma uło- ¿yły siê wokół ogniska. Były to ogromne, czarne pasterskie psy, z których ka¿dy mógł bez trudu rozprawiæ siê z wilkiem. – 128 – – 129 – 9 – Conan i podziemie niewoli Konie, przywi¹zane niedaleko od ogniska, nie zwracały na nie ¿adnej uwagi: spokojnie parskaj¹c i podzwaniaj¹c trêzlami szczypa- ły trawê, od czasu do czasu przestêpuj¹c z nogi na nogê. Œmiech staruszki wyrwał ich obu z osłupienia. – Nie bójcie siê, moje pieski s¹ łagodne, jeœli nic mi nie zagra- ¿a! Dlatego mogê œmiało sama chodziæ po lesie, tylko sił ju¿ brak... – No, Mergit, jeszcze nigdy nie spotkałem takiej niesamowi- tej kobiety! – Conan schował miecz do pochwy. – Dobrze, podwio- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|