, Kroniki Marsjanskie Bradbury Ray_2186 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

blady.
- Nic z tego. Nie nabierzesz mnie. Nie po tym wszystkim. Patrzyła na jego
dłoń, spoczywającą na kolbie rewolweru.
- Wierzę, że naprawdę byś to zrobił - powiedziała. - Nie zawahałbyś się.
Rozejrzał się gorączkowo, ściskając w palcach rumpel.
- Elma, to szaleństwo. Za chwilę znajdziemy się w mieście. Wszystko będzie
dobrze.
- Tak - odparła obojętnie żona, kładąc się na dnie statku.
- Elma, posłuchaj mnie.
- Tu nie ma już czego słuchać, Sam.
- Elma!
Mijali właśnie niewielkie filigranowe miasteczko. Sam, wściekły i
sfrustrowany, posłał sześć pocisków w stronę kryształowych wież. Miasto rozpadło
się w deszczu odłamków starożytnego szkła i kwarcu. Runęło na ziemię niczym
strzaskana mydlana rzezba. Zniknęło. Roześmiał się, wystrzelił ponownie i jedyna
ocalała wieża, ostatnia szachowa figurka, stanęła w płomieniach, a jej szczątki
poszybowały ku gwiazdom.
- Pokażę im! Wszystkim pokażę!
- No dalej, pokaż nam, Sam. -Jego żona leżała wśród cieni.
- Oto następne miasto! - Sam przeładował rewolwer. - Patrz, jak je załatwię!
Błękitne widmowe statki płynęły za nimi, zbliżając się z każdą chwilą. Z
początku ich nie dostrzegł. Słyszał jedynie świst i wysoki rozdzierający zgrzyt stali na
piasku - kile piaskowych statków, tnące dno morza. Czerwone i niebieskie proporce
powiewały na wietrze. Na pokładach jasnych, błękitnych okrętów snuły się
ciemnoniebieskie cienie ludzi w maskach, ludzi o srebrzystych twarzach, oczach z
błękitnych gwiazd, rzezbionych złotych uszach, policzkach ze srebrnej folii i
wysadzanych rubinami wargach; nieznajomych o splecionych ramionach;
ścigających go Marsjan.
Jeden, drugi, trzeci. Sam liczył kolejne statki. Marsjanie zbliżali się coraz
bardziej.
- Elmo! Nie zdołam powstrzymać ich wszystkich!
Elma nie odpowiadała. Leżała dalej bez ruchu. Sam wystrzelił osiem razy.
Jeden ze statków piaskowych rozpadł się na kawałki - szmaragdowy kadłub, żagiel,
okucia z brązu, biały jak księżyc ster, wszystkie tkwiące wewnątrz widma. Ludzie w
maskach zapadli się w piasek i zniknęli wśród dymu i pomarańczowych płomieni.
Jednakże pozostałe okręty zbliżały się coraz bardziej.
- Sam nie dam rady, Elmo! - krzyknął. - Zabiją mnie!
Zarzucił kotwicę. To nie miało sensu. %7łagiel załopotał i opadł z
westchnieniem. Statek zamarł. Wiatr ucichł. Wszelki ruch ustał. Mars trwał wokół w
milczeniu, podczas gdy majestatyczne żaglowce jego mieszkańców okrążały z
wahaniem statek Parkhilla.
- Ziemianinie! - zawołał czyjś głos z wysoka. Srebrzysta maska poruszyła się.
Wysadzane rubinami wargi zamigotały w rytm słów.
-Ja nic nie zrobiłem! - Sam powiódł wzrokiem po otaczającej go setce twarzy.
Na Marsie nie zostało zbyt wielu Marsjan - może stu, może stu pięćdziesięciu,
większość zaś z nich była teraz tutaj, na martwym morzu, we wskrzeszonych
statkach, niedaleko wymarłych rzezbionych miast, z których jedno rozsypało się
właśnie niczym delikatna waza, uderzona kamieniem. Srebrzyste maski błyszczały.
- To była pomyłka! - mówił błagalnie, wychylając się za burtę. Jego żona
leżała jak martwa, skulona w najgłębszej ładowni. -Przybyłem na Marsa prowadzić
uczciwy interes. Zabrałem z rozbitej rakiety niezbędne materiały i zbudowałem
najpiękniejszy bar z hot dogami, jaki można sobie wyobrazić, na samym
skrzyżowaniu dróg - zresztą wiecie, gdzie to jest. Musicie przyznać, że odwaliłem
kawał dobrej roboty. - Roześmiał się, wodząc naokoło wzrokiem. - A potem zjawił
się ten Marsjanin. Wiem, że był waszym przyjacielem. Zapewniam was, ze jego
śmierć to przypadek. Pragnąłem jedynie prowadzić bar z hot dogami, jedyny na
Marsie, pierwszy, najważniejszy. Rozumiecie? Zamierzałem podawać tu najlepsze
hot dogi z chili, cebulą i sokiem pomarańczowym.
Srebrne maski trwały w bezruchu, płonąc w promieniach księżyców. Lśniące
żółte oczy spoglądały na Sama, który poczuł, że żołądek ściska mu się gwałtownie i
zaczyna ciążyć jak kamień. Cisnął rewolwer na piasek.
- Poddaję się.
- Podnieś swą broń - powiedzieli Marsjanie chórem.
- Co takiego?
- Twoją broń. - Pokryta klejnotami dłoń machnęła na niego z dziobu
błękitnego statku. - Zabierz ją. Schowaj. Z niedowierzaniem podniósł rewolwer.
- A teraz - polecił głos - zawróć statek i wracaj z powrotem do swego baru.
- Od razu?
- Od razu - odparł głos. - Nie zrobimy ci krzywdy. Uciekłeś, zanim zdążyliśmy
ci wyjaśnić. Dalej.
* * *
Wielkie statki zawróciły lekko jak osty w promieniach księżyca. Unoszące je
skrzydła żagli zatrzepotały niczym klaszczące dłonie. Maski iskrzyły się, obracały,
płonęły w mroku.
- Elmo! - Sam obrócił się gwałtownie i wpadł do ładowni. -Wracamy! -
Podekscytowany, niemal bełkotał z ulgą. - Nie zrobią mi krzywdy, nie zabiją mnie,
Elmo. Wstań, kochanie, wstań!
- Co? Co takiego? - Elma zamrugała i podczas gdy statek ponownie
żeglował z wiatrem, powoli, niczym we śnie, dzwignęła się na siedzenie i opadła
tam ciężko jak worek kamieni, nie odzywając się więcej.
Piasek ze zgrzytem umykał w tył. Po pół godzinie znalezli się z powrotem na
rozstajach. Okręty stanęły na kotwicach, wszyscy wysiedli.
Przywódca Marsjan stanął przed Samem i Elmą. Jego twarz skrywała maska
wykuta z błyszczącego brązu, oczy były jedynie pustymi szczelinami nieskończonej
czerni i błękitu. Ze szpary w miejscu ust wiatr porywał kolejne słowa.
- Przygotujcie swój bar - powiedział głos. Dłoń w diamentowej rękawicy
uczyniła drobny gest. - Szykujcie przysmaki, potrawy, obce wina, bowiem dziś mamy
wielką noc.
- To znaczy - spytał Sam - że pozwolicie mi tu zostać?
-Tak.
- Nie jesteście na mnie zli?
Maska patrzyła na niego - sztywna, rzezbiona, chłodna, ślepa.
- Przygotuj swój kram z jadłem - polecił łagodnie głos. -I wez to.
- Co to jest?
Sam mrużąc oczy spojrzał na podany mu zwój srebrzystej folii, na którym
tańczyły hieroglificzne figurki węży.
- To akt nadania ziemi, całego terenu od srebrnych gór do błękitnych wzgórz,
od martwego słonego morza do odległych szmaragdowych dolin i kryształowych
jarów - odparł przywódca.
- D-dla mnie? - zająknął się Sam z niedowierzaniem.
- Dla ciebie.
- Sto tysięcy mil ziemi?
- Dla ciebie.
- Słyszałaś, Elmo?
Elma siedziała na piasku, oparta o aluminiową ścianę baru. Oczy miała
zamknięte.
- Ale czemu, czemu mi to dajecie? - spytał Sam, próbując zajrzeć w
metalowe szczeliny oczu.
- To jeszcze nie wszystko. Proszę. - Znikąd pojawiło się sześć kolejnych
zwojów. Wymieniono nazwy, opisano tereny.
- Ależ to połowa Marsa! Jestem właścicielem połowy Marsa! - Zwoje
zagrzechotały w dłoniach Sama. Machnął nimi przed twarzą Elmy, zanosząc się
szaleńczym śmiechem. - Elmo, słyszałaś?
- Słyszałam - odparła w niebo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl