,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze jedno miejsce warte przeszukania. Pamiętasz dwór, koło bramy którego się zatrzymaliśmy? Wyglądał na opuszczony... - Sądzi pan, że uda nam się odnalezć jakiekolwiek dokumenty? - zapytała Malwina. - Szansę są niewielkie - zamyśliłem się. - Po reformie rolnej, gdy państwo przejmowało siłą stare szlacheckie dwory, wyrzucani z domów właściciele zapewne starali się zabierać ze sobą na tułaczkę rodzinne archiwa. Jednak nie wszędzie było to możliwe. W wielu przypadkach właściciele najpierw trafiali do więzienia, potem zajmowano ich dwory. Czasem wyrzucano ich, dając pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy... Oczywiście, po przejęciu majątków dochodziło do straszliwych aktów wandalizmu. Palono zabytkowymi meblami w piecach, niszczono freski, rąbano portrety. W nielicznych przypadkach nowi zarządcy zachowali się jak ludzie cywilizowani. Przekazywali znalezione dokumenty do archiwów, meble i obrazy oddawali do muzeów. Ale to były wyjątki... Minęliśmy drogowskaz do Krynicy i wjechaliśmy na znajomą szosę prowadzącą przez Krupę do Krasnegostawu. Przemknęliśmy przez wieś. Niebawem po lewej stronie pojawiły się drzewa zdziczałego parku. Przystanek znajdował się tuż koło drogi do dworu. Tu, u jej końca, koło zardzewiałej bramy zaparkowaliśmy Rosynanta poprzednim razem. W błocie ciągle jeszcze było widać ślady lewarków, których użyli mechanicy, by wymienić tylną oś, a wóz oprzeć na lawecie. - Brama jest otwarta - zauważyła Malwina. Nie myliła się. Ktoś otworzył kłódkę, a na placyku przed dworem stał duży fiat. - To mi nie wygląda na Baturę - mruknąłem. - Może mamy szczęście i trafiliśmy na właściciela? - Raczej na poszukiwaczy skarbów lub złodziei antyków - dziewczyna wykazała się większym realizmem. Odbezpieczyłem pistolet gazowy i podszedłem tak, aby znalezć się koło tajemniczego samochodu. Sądząc po rejestracji, był z Lublina. Drzwi dworu były lekko uchylone. W tej chwili ze środka wyszedł starszy, wysoki, szpakowaty mężczyzna w sportowej kurtce. Spojrzał zaskoczony. Najwyrazniej nie spodziewał się odwiedzin. - A niech mnie! - zawołał. - To przecież Paweł Daniec! Zmarszczyłem czoło. - Marek Mincel - rozpoznałem wreszcie. - To mój przyjaciel jeszcze ze studiów - wyjaśniłem Malwinie. - Pracuje u konserwatora zabytków w Zamościu... - Och, to stare dzieje - zaprotestował. - Już od dobrych kilku lat prowadzę własną działalność... Zrobiłem jako drugą specjalizację architekturę i prowadzę inwentaryzacje obiektów zabytkowych oraz nadzory podczas remontów... - Podczas remontów... - podchwyciłem. - Nie stójmy tak, zapraszam do środka. Weszliśmy. Rozległa sień wyłożona kamiennymi płytami, wydeptanymi przez tysiące stóp. Nad głową ciężkie dębowe belki, poczerniałe ze starości i obwieszone girlandami pajęczyn. Wyłamane drzwi prowadziły na lewo. Zciany, pierwotnie otynkowane, straszyły dziurami, tu i ówdzie wisiały resztki wyrwanych kabli. - Totalna dewastacja - mruknąłem. Weszliśmy do pomieszczenia, będącego zapewne w zamierzchłej przeszłości salonem. Kupa gruzu znaczyła miejsce po rozwalonym piecu. Na pogryzionej przez myszy drewnianej podłodze poniewierały się resztki zielonych kafli. Pośrodku stał na dwu krzyżakach spory stół kreślarski. Przyszpilono do niego arkusz brystolu, na którym nasz znajomy rysował plan budynku w skali 1:5. Znalazły się plastykowe krzesełka. - Wybaczcie, nie mam was czym poczęstować - uśmiechnął się smutno. - Ale opowiadajcie, co was sprowadza do tej opuszczonej ziemiańskiej siedziby? Zacząłem opowiadać o naszych poszukiwaniach. Marek w zadumie wysłuchał opowieści. - Podczas inwentaryzacji nie znalazłem tu żadnych starych dokumentów - powiedział. - Było trochę ksiąg kancelaryjnych, ale z lat sześćdziesiątych XX wieku. Nic ciekawego... Nie przeszukałem jednak strychu. Powiadacie, herb w kształcie gwiazdy? Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na ławie leżały odłamki kafli. Zapewne pozbierał je w gruzowisku pieca i starannie posklejał. Na jednym widać było gwiazdę, ale zupełnie innego kształtu. To pomieszczenie było jeszcze bardziej zniszczone. Tu także wyrwano ze ścian instalację elektryczną, a sufit częściowo znikł. - Ten budynek jest w strasznym stanie - zauważyłem. - Owszem - inwentaryzator kiwnął głową. - Do 1990 roku była tu szkoła. Meble, jak sądzę, sprzedano, tylko na strychu znalazłem nędzne resztki, całkiem zjedzone przez korniki, już nie do uratowania... Ale póki była szkoła, nie było zle. Palili tu zimą w piecach, bo nauczyciele oczywiście nie chcieli marznąć... Okna były całe, od czasu do czasu malowano ściany... Teraz dzieci dojeżdżają do Krasnegostawu. Gdy zlikwidowano szkołę, mój klient zaczął rozmawiać z gminą w sprawie odzyskania domu swoich przodków. Wtedy w miejscowych jakby szał wstąpił. Mówiło się o ustawie reprywatyzacyjnej, sądzili, że będzie mu trzeba dwór oddać. Więc zaczęli niszczyć. Podziurawili dach, wyrwali większość okien, zniszczyli, co się dało... Bezmyślnie, byle tylko oddać gołe mury. Wzdrygnąłem się, a moja pomocnica posmutniała. - Dziesięć lat budynek stał niszczejąc. Właściciel walczył w sądzie o odzyskanie, a widząc, jak dom popada w ruinę, usiłował go odkupić, byle tylko zacząć remont... niestety decydenci zaparli się... Głupota, zła wola, nienawiść triumfowały. Wreszcie wiosną udało mu [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|