,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
twarz nie miała \adnych konturów, gdyby nie rurka, nie dałoby się dopatrzyć nawet ust. Istota miała te\ członki, choć ich istnienia nale\ało się raczej domyślać, wyglądały na uwstecznione jak u padalca, a gdy Armas przyjrzał się jej uwa\niej, odkrył, \e całe ciało tej istoty ma w sobie coś wę\owatego. Trudno było jednak to stwierdzić w tej niesamowitej bezkształtnej masie. Chmura oparów pogrą\yła nagle pomieszczenie we mgle, klęcząca na podłodze Kari zaniosła się kaszlem, nie przestając przy tym dr\eć ze strachu. Odór był ju\ teraz nie do wytrzymania, lecz Armas zacisnął zęby i wykorzystał okazję, \e nikt go nie widzi, i wezwał Marca. Bez nadziei na odpowiedz, lecz jego rozpacz była tak głęboka, \e chwytał się ka\dej mo\liwości ratunku. Ale niespodziewanie nadeszła odpowiedz, wśród trzasków rozległ się bardzo niewyrazny głos Marca, jego specyficzny melodyjny akcent. Armas, połykając w pośpiechu końcówki słów, szeptem przedstawił mu sytuację i dokończył: - Wydaje mi się, \e tego nie prze\yjemy. Słuchaj więc uwa\nie: z wysokich szczytów w dół stromego skalnego zbocza za pałacem biegnie rurociąg. Wydaje mi się, \e tamtędy właśnie płynie ciemna woda. Marco odpowiedział: - Znajdujemy się teraz wysoko, właśnie za takimi szpiczastymi wierzchołkami, o których mówisz. - Tak blisko? - Dlatego mo\emy się słyszeć. Armasie, to, co teraz mówisz, jest dla nas niezmiernie wa\ne. Czy potrafiłbyś to zwizualizować? Przekazać mi myślą obraz? Poniewa\ Armas nie odpowiedział, Marco ponaglił go: - Jesteś Obcym, Armasie, stać cię na o wiele więcej, ni\ sam wiesz. - Tak, teraz ju\ zdaję sobie z tego sprawę. Chyba zrozumiałem. W ka\dym razie spróbuję. Popatrzył zdenerwowany na stra\ników, stojących między nim a drzwiami, lecz oni wydawali się nie zwracać na niego uwagi. Czekali na to, co zrobi przera\ająca istota. Armas mógł więc próbować. Zaczął myśleć obrazami i wysyłał je Marcowi: najpierw wyobraził sobie dolinę, w której się znajdował, pałac, rurociąg, stromo opadający w dół z gór. Potem zaczął myśleć o kolejnych pomieszczeniach, przez które szli. - Doskonale, Armasie! - usłyszał spokojny głos Marca. To dodało mu sił. Przekazywał obraz strasznego pomieszczenia wraz z budzącą obrzydzenie potworną figurą i oparami wydobywającymi się z sąsiedniego pokoju. Próbował nawet opisać zapach. - Masz rację, Armasie, to ciemna woda. yródło samo w sobie nie jest niebezpieczne, otacza je spokój, ta istota jednak, która kiedyś musiała być zwykłym człowiekiem, piła wodę i zbudowała ten pałac. To ona jest przyczyną wszelkiego zła w Górach Czarnych, stała się jego uosobieniem. To ją trzeba unicestwić. Tego nie jesteśmy w stanie zrobić ani ty, ani ja. Ale postaramy się zapamiętać twoje słowa. Wytrzymaj, jasna woda mo\e was uratować. - Czy odnalezliście zródło? Ale Marco roześmiał się z goryczą. - Ach, nie, ledwie zaczęliśmy go szukać. W tych słowach nie było wiele nadziei. Armas bał się powiedzieć coś więcej, opary nie były ju\ takie gęste. Do jakiego stopnia miały na niego wpływ? Rozumiał przecie\, \e wdycha zło w najczystszej postaci. Na ile oka\e się silny? Nie miał jednak czasu, by dłu\ej się nad tym zastanawiać, bo wszyscy teraz wyłonili się ju\ z mgły. Nie było ich wprawdzie tak wielu, bo tylko nielicznych dopuszczano przed oblicze samej świętości. Oprócz niego samego, Kari i Tego we Własnej Osobie znajdowała się tu jeszcze ta śliska jak węgorz kobieta i mę\czyzna, którzy pierwsi ich przyjęli. Przez drzwi zajrzał jeden z niewolników. Armas zauwa\ył jakiś błyskawiczny ruch Tego we Własnej Osobie, jak gdyby potworna istota strzyknęła śliną w swego sługę, a ten, wijąc się w konwulsjach, upadł na podłogę. Drzwi zamknęły się akurat w momencie, gdy niewolnik zaczął się rozpływać na jego oczach. Armas nie mógł pojąc, w jaki sposób ta istota, rodem wprost z koszmaru sennego, mogła splunąć, mając w ustach gumową rurkę. Mo\e zresztą zrobiła coś innego, wszystko stało się niesłychanie prędko. W ka\dym razie wstrząsnęło to Armasem do głębi, bliski był kompletnej utraty nadziei. A miało być jeszcze gorzej. Galaretowata masa otworzyła usta, gumowy wą\ wypadł z nich i To we Własnej Osobie zaczęło mówić. Jego głos brzmiał jak bulgot. - Obcy? To miło. Wyciśnijcie zeń wszystko, co wie, ale nie zniszczcie go, sam pragnę tego dokonać. Chcę się z nim zabawić. Ostatnie słowa brzmiały niewyraznie, jakby zamierały, trochę tak, jakby ktoś zapomniał nakręcić stary patefon. Być mo\e istota traciła siły. Dwoje podwładnych popatrzyło na siebie z przera\eniem pomieszanym z radością. Armasa od ich spojrzenia oblał zimny pot, domyślał się, \e on z tej zabawy nie będzie miał \adnej przyjemności. - A dziewczyna? Obojętny ruch czegoś, co kiedyś być mo\e było ręką, jakby opędzenie się od muchy. Tak w ka\dym razie odczytał to Armas. - Usunąć ich, chcę odpocząć! - rozległo się ciche bulgotanie. - Czy mamy ich przycisnąć? - Zaczekajcie... Chcę przy tym być - rozpłynął się głos w najgłębszych basach. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|