, Andrew Sylvia Miłość pułkownika 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żył mnie o uwiedzenie Robbiego Coburna, który, o ile mi
wiadomo, nigdy nie byÅ‚ żonaty. Teraz jest pan niezadowolo­
ny, bo powiedziałam, że chcę poznać lorda Trencharda, który
jest żonaty. Naprawdę nie można panu dogodzić.
- Jeśli, jak podejrzewam, bawi się pani moim kosztem,
to ostrzegam...
- Tak, lordzie Coverdale? Co pan zrobi? - PokrÄ™ciÅ‚a gÅ‚o­
wą i złośliwie się uśmiechnęła. - Nie sądzę, żeby chciał mnie
pan ukarać po swojemu. W salonie lady Marchant nie wy­
padłoby to dobrze. Co powiedzieliby ludzie? Zresztą jeśli
mogÄ™ coÅ› sugerować, to proszÄ™ mówić o ton ciszej. Nie chcia­
łabym, żeby ktoś podsłuchał tę rozmowę.
- Do diabła, to nie miało wcale tak być. Już przeprosiłem
za swoje zachowanie tamtego wieczoru, czyżby pani za­
pomniała?
- W zasadzie nie. Prawdę mówiąc, pańskie przeprosiny nie
wypadły najlepiej. Nie byłam potem pewna, czy mam je uznać
za szczere. Może pan ewentualnie spróbować jeszcze raz, jeśli
kiedyÅ› znajdziemy siÄ™ w bardziej intymnej sytuacji...
- Caroline...
- Chociaż wydaje mi się to nieprawdopodobne. To nie
byÅ‚oby przyzwoite, pan rozumie. - Westchnęła. - Rola na­
wróconej kobiety jest czasami wyjątkowo niewdzięczna.
- Widzę, że żarty się pani trzymają - rzekł z irytacją. -
Miejmy nadziejÄ™, że Harriet zastanie paniÄ… w bardziej przy­
jaznej dyspozycji.
- NiewÄ…tpliwie tak. Harriet darzÄ™ rzeczywiÅ›cie wyjÄ…tko­
wym uczuciem. Widzę, że idzie w naszą stronę pan Power-
stock. Myślę, że już się narozmawialiśmy. Do jutra, lordzie
Coverdale. O trzeciej.
Po jego odejściu Caroline poczuła wielkie zmęczenie,
więc gdy tylko udało jej się uwolnić od pana Powerstocka,
odszukała lady Danby.
- Wrócę już chyba do domu - powiedziała. - Boli mnie
głowa, pewnie przez pogodę.
- Moje drogie dziecko, przykro mi to słyszeć. Wezmiesz
powóz? A może chcesz, żebym pojechała z tobą?
- Nie, wolÄ™ wymknąć siÄ™ po cichu. ByÅ‚abym zobowiÄ…za­
na, gdyby przeprosiła pani w moim imieniu lady Marchant.
Nie mogę jej w tej chwili znalezć.
- Naturalnie. Dobrze wypocznij, moja droga.
Caroline zabraÅ‚a szal. CaÅ‚kiem dyskretne opuszczenie do­
mu lady Marchant byÅ‚o niemożliwe, przy drzwiach staÅ‚o bo­
wiem czterech lokajów. Gdy znalazła się na zewnątrz, złożyła
sobie w myÅ›lach gratulacje, że udaÅ‚o jej siÄ™ wykraść niepo­
strzeżenie dla wielbicieli. Nie zniosłaby podróży na Charles
Street w towarzystwie innej osoby. PotrzebowaÅ‚a ciszy i spo­
koju, żeby okieÅ‚znać zbuntowane serce. Wszystkie jej solen­
ne postanowienia okazaÅ‚y siÄ™ nic niewarte. John Ancroft nig­
dy nie będzie jej obojętny. Na sam jego widok natychmiast
odżyÅ‚o poczucie gÅ‚Ä™bokiego zawodu, od którego dÅ‚ugo pró­
bowaÅ‚a siÄ™ uwolnić. Przybranie maski obojÄ™tnoÅ›ci i uszczy­
pliwe uwagi stanowczo zbyt wiele ją kosztowały.
Nie było jej dane zaznać spokoju. Gdy tylko zajęła miej-
sce w powozie, otworzyły się drzwi z drugiej strony i do
środka wsiadł John Ancroft.
- Co pan tu robi, lordzie Coverdale?
- Chcę bezpiecznie odwiezć panią do domu.
- Nie potrzebujÄ™ opieki.
- Jestem innego zdania. Londyńskie ulice o tej porze
trudno nazwać bezpiecznymi. Niech pani nie próbuje mnie
zniechęcić, Caroline. Odwiozę panią na Charles Street.
Oparła się wygodniej i powiedziała:
- Nie jestem w stanie pana wyrzucić, chociaż bardzo
bym chciała. Natomiast rozmawiać z panem nie muszę. -
Odwróciła głowę ku oknu z nadzieją, że w mroku nie będzie
widać Å‚ez cisnÄ…cych jej siÄ™ do oczu. WyglÄ…daÅ‚o na to, że je­
szcze nie udało jej się odzyskać równowagi.
- Wobec tego ja będę mówił do pani - rozległ się głos
w ciemności. - Podobno nie przeprosiłem wystarczająco.
ChcÄ™ to teraz nadrobić. Caroline, bardzo przepraszam za mo­
je zachowanie. Tamtego wieczoru gniew i upokorzenie ode­
brały mi panowanie nad sobą. Przez siedemnaście lat czciłem
relikwiÄ™ i nagle odebrano mi zÅ‚udzenie, a ja zostaÅ‚em z pra­
wdÄ…, która byÅ‚a okropna. I w tym szaleÅ„stwie... pomiesza­
łem panią z Gabriellą. List Edmunda był tylko kroplą, która
przepełniła kielich goryczy. Przecież nie wierzyłem w to
wszystko, co wtedy mówiłem, ale prawdą jest, że chciałem
panią zranić. I udało mi się. Proszę mi wierzyć, że gorzko
żałuję tego, co wtedy zrobiłem, tego, jak się zachowałem.
Czy nie może mi pani wybaczyć?
- Niech pan nie obwinia siÄ™ zanadto, lordzie Coverdale.
Może i udaÅ‚o siÄ™ panu mnie zranić, ale byÅ‚a to wyÅ‚Ä…cznie mo­
ja wina. Po prostu pozwoliłam panu na to. To się więcej nie
zdarzy. Chyba już kiedyś panu powiedziałam, że popełniłam
wiele błędów, ale staram się żadnego z nich nie powtarzać.
- To znaczy?
- Podczas pobytu w Yorkshire groziło mi, że zapomnę
o postanowieniu, które podjęłam przed wieloma laty.
- Czyli?
- %7łe nigdy więcej nie potraktuję żadnego mężczyzny na tyle
poważnie, aby jakikolwiek jego uczynek mógł mnie zaboleć.
- Dlaczego nawet nie próbuje mi pani wybaczyć?
Caroline głęboko zaczerpnęła tchu.
- Okoliczności sprawiły, że znalezliśmy się razem na tym
przeklętym północnym trakcie. Oboje zachowywaliśmy się
w sposób nieopanowany i popełniliśmy błąd. Uważam, że
o wszystkim, co zdarzyło się w Marrick, powinniśmy jak
najszybciej zapomnieć. Nie mogę zrozumieć, co mi się roiło,
że tak głęboko zaangażowałam się w znajomość z panem
i w pańskie sprawy.
Zapadło krótkie milczenie.
- Nie zgadzam siÄ™ - oznajmiÅ‚ John. - Wiem, że jest miÄ™­
dzy nami coś, czego nawet pani nie może zignorować.
- MogÄ™ i zignorujÄ™!
Powóz skręcał w Charles Street. John ujął Caroline pod
brodę i obrócił jej głowę. Zatrzymał usta o centymetry od jej
warg i zaproponował:
- Niech mnie pani pocaÅ‚uje, a potem powtórzy to, co po­
wiedziała przed chwilą.
No, nie! Ten człowiek potrzebuje lekcji, pomyślała Caroline
ze złością. Jak on śmie myśleć, że wystarczy jeden pocałunek,
żeby mieć nade mnÄ… wÅ‚adzÄ™. SpojrzaÅ‚a mu w oczy, a on pochy­
liÅ‚ siÄ™ i żarliwie jÄ… pocaÅ‚owaÅ‚. Mimo staraÅ„ nie udaÅ‚o jej siÄ™ za­
chować zimnej krwi. Ma rację, diabeł, uznała z dozą autoironii.
Było między nimi coś bardzo potężnego. Postanowiła jednak,
że się temu nie podda, żeby nie wiem co.
- Widzi pani? - spytał z satysfakcją. - Czy to nie dowód?
Caroline oparła się o siedzenie powozu, jej kocie oczy
lśniły w świetle latarni płonącej przy domu na Charles Street.
- Och, John - westchnęła. - To było cudowne. Prawdę
mówiÄ…c... prawdÄ™ mówiÄ…c, to byÅ‚ chyba najpiÄ™kniejszy po­
całunek, jaki otrzymałam od przyjazdu do Londynu.
Uśmiech Johna zmienił się w grymas gniewu i zdumienia.
Ten widok tak ją rozbawił, że wysiadając z powozu, zaczęła
śmiać się w głos. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modemgsm.keep.pl