,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kręcił głową, kiedy pani Evans weszła z nowym talerzem jajek na bekonie. - Skończ śniadanie. Usiedli, a McGill zapytał pogodnie: - Znajdziesz mi chyba parę nart? Dwie godziny pózniej znajdowali się niemal dziewięćset metrów nad kopalnią w połowie wysokości stoku. Nie rozmawiali zbyt wiele, a kiedy Ballard próbował coś zagadnąć, McGill doradził mu, by oszczędzał płuca na wspinaczkę. Lecz teraz zatrzymali się i McGill zdjął plecak, wkładając jeden rzemień na mocno wbity w śnieg, kijek. Odczepił narty, wpychając je pionowo w śnieg, powyżej miejsca, gdzie stał. - Kolejne zabezpieczenie - zagadnął zwyczajnym tonem. - Jeśli nastąpi obsunięcie, wówczas narty powiedzą komuś, że zostałeś przysypany. Dlatego też nie zdejmujesz linki Oertela. Ballard oparł się na kijkach. - Ostatnio, kiedy mówiłeś o lawinach, nie skończyło się to dla mnie najlepiej. McGill uśmiechnął się. - Nie przesadzaj. Tamto było tylko drobnym obsunięciem, na zaledwie trzydzieści metrów. - Wskazał na wznoszące się nad nimi zbocze. - Gdyby to runęło, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Ballard zaniepokoił się. - Chyba nie mówisz serio, że spodziewasz się lawiny? McGill zaprzeczył. - Nie w tej chwili. - Schylił się po plecak. - Mam zamiar trochę tu postukać i mógłbyś mi w tym pomóc. Zdejmij narty. Zaczął wyciągać z plecaka aluminiowe części rur i łączyć je w ja- kiś przyrząd. - To jest penetrometr, zmodernizowany model Haefeliego. Ro- dzaj kieszonkowego kafara, mierzącego opór śniegu. Daje nam tak- że pojęcie o układzie warstw śniegu i wskazania temperatur w od- stępach dziesięciocentymetrowych. Jednym słowem, wszystkie da- ne potrzebne do ustalenia profilu śniegu. Ballard pomógł mu ustawić przyrząd, choć podejrzewał, że McGill wykonałby tę pracę równie sprawnie bez jego udziału. Zna- lazł się tam przesuwany obciążnik, który opadał z ustalonej wyso- kości w dół wąskiego pręta i uderzał w wierzchołek aluminiowej rurki, wbijając ją tym sposobem w śnieg. Każdorazową głębokość penetracji McGill skrupulatnie odnotowywał w notesie! Wbijając rurę obciążnikiem, dołączał do niej kolejne elementy, aż wreszcie ustalili dno na poziomie stu pięćdziesięciu ośmiu centy- metrów. - Gdzieś w środku znajduje się twarda warstwa - powiedział McGill, wyciągając z plecaka przewód z wtyczką. Jeden jego koniec podłączył do szczytu wbitej rurki, a drugi do licznika. - Notuj te temperatury, będzie piętnaście odczytów. Gdy Ballard zapisał już ostatni, spytał: - Jak to wyciągniemy? - Mam trójnóg, miniaturowy blok i wielokrążek. - McGill uśmiechnął się. - Chyba to ściągnęli ze schematu budowy szybu naftowego. Ustawił trójnóg i zaczął wyciągać tubę. Kiedy pojawił się pierw- szy odcinek, ostrożnie odłączył go, wziął nóż i odciął lód w rurce. Części miały po sześćdziesiąt centymetrów długości i wszystkie wkrótce zostały wyciągnięte. McGill zapakował rurki do plecaka, razem z ich śnieżnym rdzeniem. - Obejrzymy to w domu. Ballard przykucnął na piętach i popatrzył na dolinę. - Co teraz? - Teraz zrobimy to znowu, potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, w linii prostopadłej w dół stoku. Chciałbym tego jak najwięcej, ale to wszystkie rurki rdzeniowe, jakie mam. Ukończyli właśnie czwarte próbne wiercenie, gdy McGill spoj- rzał w górę zbocza. - Szykuje się nam towarzystwo. Ballard odwrócił głowę i zauważył trzech narciarzy, trawersują- cych w ich kierunku. Prowadzący zjeżdżał szybko i już po chwili zatoczył wokół nich iskrzącą się, hamującą christianię, wzbijając tuman śniegu. Kiedy uniósł przyciemnione na niebiesko gogle, Bal- lard rozpoznał w nim Charliego Petersona. Peterson przyglądał mu się ze zdumieniem. - O, to ty! Eric mówił, że wróciłeś, ale jakoś nie spotkaliśmy się dotąd. - Cześć, Charlie. Doszlusowali pozostali dwaj narciarze, ale zahamowali nie tak efektownie. Byli to Amerykanie - Miller i Newman. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|